“Najwybitniejszy poeta polskiego rocka”
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI ROZMAWIA Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM
Gdy kiedyś zaproponowałem Grzegorzowi Ciechowskiemu, aby w rubryce Przesłuchanie opowiedział o muzyce, która okazała się dla niego ważna, inspirująca, stwierdził: Sam ci to napiszę. Napisał i wydrukowaliśmy [w numerze październikowym z 1992 roku]. Ale tak naprawdę Obywatel G. C. postąpił bardzo przekornie, zrobił unik: była to pełna polotu opowieść o jego… literackich inspiracjach. A temat rocka pojawiał się tylko wtedy, gdy… dystansował się od zwykłego pojmowania rock and rolla. Ostatnio jednak zgodził się poopowiadać mi o płytach jak inni muzycy. Setny numer “Tylko Rocka” okazał się wystarczającym argumentem.
Najpierw powiem o rzeczach słuchanych z czystej i bezinteresownej wrażliwości, słuchanych w czasach, kiedy jeszcze nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę grał muzykę… Odbierałem te płyty tak, jak się ogląda deszcz meteorów na niebie. Były to dla mnie zjawiska niemal niewytłumaczalne…
A pierwszą taką bardzo ważną dla mnie pozycją jest Dark Suk Of The Moon Pink Floyd. To była płyta, z którą się obcowało po ciemku. Wszystko należało wyłączyć i… trzeba było jej słuchać od początku do końca. Bo charakterystyczne dla tego albumu było też to, że właściwie trudno było znaleźć jedną piosenkę, którą by się “niszczyło”, puszczając ją w kółko… Pink Floyd po prostu wyprzedzał wtedy innych i koncepcyjnie, i produkcyjnie, a ja do dziś rozumiem swój zachwyt z tamtych lat, rozumiem wściekłość moją i moich przyjaciół, gdy ktoś przerywał nam słuchanie tej płyty… Niewielu dawnym nagraniom udaje się obronić przed sceptycznym uchem muzyka, który ileś tam płyt już nagrał. Jednak chociaż teraz wiem, jak ten album został nagrany, i potrafię przeanalizować zastosowane metody, to ta wiedza nie jest mi w stanie odebrać tych wszystkich przeżyć, związanych z Ciemną stroną… Zresztą takich płyt już chyba teraz się nie nagrywa. Płyt, których słucha się nie po to, żeby tańczyć, ruszać się, ale po to, żeby ruszać mózgiem.
W tamtych czasach zawsze też ważny był dla mnie – jak swego rodzaju drugi biegun – Carlos Santana. Może to trochę dziwne, że go polubiłem, bo był on mało “literacki”. Raczej takie uosobienie muzycznego żywiołu. Ucieleśnienie muzyki latynoskiej, do której nadal tęsknię. Nieraz nawet ta tęsknota delikatnie zaznacza się w mojej muzyce, w warstwie rytmicznej takich utworów Obywatela G.C. jak Podróż do ciepłych krajów… I tutaj bym wymienił Abraxas. Ale też doskonała jest najnowsza płyta Santany, Supernatural.
Muszę teraz złożyć hołd Milesowi Davisowi. A pojawi się tu płyta, na którą długo czekałem. Przywiózł mi ją z Japonii brat kumpla, będący marynarzem: Miles In Tokyo, oczywiście rzecz znacznie wcześniej nagrana, z połowy lat sześćdziesiątych. To taki mainstreamowy Davis. Potem – naturalnie – słuchałem wszystkiego, co robił. Z tym że od Davisa jazzrockowego zawsze ważniejszy był dla mnie Davis – liryk. I właśnie płyta Miles In Tokyo otworzyła mi głowę na jazz… Tak samo – Astigmatic Krzysztofa Komedy. Komeda to dla mnie do tej pory kwintesencja polskiego brzmienia jazzu, a Astigmatic wydaje mi się takim cacuszkiem… Właśnie wspomniane dwa albumy spowodowały, że na jakieś dwa lata przestałem słuchać muzyki rockowej i wszystkie płyty, które miałem, wymieniałem na jakiekolwiek nagrania jazzowe. Po jakimś czasie dopiero zrozumiałem, że big band Klausa Lenza nie jest czymś, za co warto dać Deep Purple (śmiech).
Jestem ci też winny krótką opowieść o Jethro Tull. Oczywiście wymienić muszę Agualung, płytę z czasów, gdy skończył się już ten wyraźnie bluesrockowy okres Jethro Tuli, który nie bardzo lubiłem. I akurat zaczął się rodzaj rocka na wskroś oryginalnego (zresztą mam wrażenie, że do dziś nikt tego nie podchwycił). Jon Anderson wykonał dla mnie wielką robotę na tej płycie. Po pierwsze Agualung sprawił, że zrozumiałem coś, co potem już zawsze mi towarzyszyło. Nagranie longplay’a to nie tylko wymyślenie iluś tam motywów muzycznych. To przede wszystkim stworzenie takiego świata literackiego. Czegoś, co jakby ma swoje autonomiczne życie. Oczywiście – nie każdy musi tak postępować, ale Anderson właśnie to robił. Zresztą w ogóle bardzo mi imponował. Komponował, pisał teksty, grał na flecie, śpiewał w taki charakterystyczny sposób. I wszystko to trzymało się kupy, i była to historia także o mnie… Tak długo wierciłem dziurę w brzuchu rodzicom, aż mi kupili flet poprzeczny. Kosztował sporo jak na tamte czasy – kilka tysięcy złotych. Byłem wtedy chyba w pierwszej klasie ogólniaka i, dzięki tej płycie, zacząłem “łapczywie” nadrabiać to, co straciłem w poprzednich latach, rezygnując już w drugiej klasie szkoły podstawowej z grania na fortepianie… Ostatecznie zaważyło poznanie tej płyty Jethro. Uczyłem się więc gry, ucząc się wstaweczek Andersona, jego solówki miałem wykute na blachę (śmiech). Wtedy to był wielki szpan, a i myślę, że niektóre frazy do dzisiaj mi pozostały…
Oczywiście słuchałem wtedy też wcześniejszych płyt Jethro Tull. Thick As A Brick – również (rzecz na granicy dyskusyjnej wymyślności, jednak na pewno będąca w stanie przyćmić produkcje uznawane wtedy za artrockowe). Ale z Minstrel In The Gallery trafiały do mnie tylko niektóre piosenki, a późniejsze albumy już zdecydowanie mniej mi się podobały. Zaczęli mieszać w aranżacjach, a dla mnie ważny był “surowy Anderson”, bez żadnej specjalnej produkcji.
Kogo ja tu jeszcze mam? Franka Zappę. Był taki okres, tuż przed nową falą, gdy całą przestrzeń muzyczną wypełniali mi Davis i – właśnie – Zappa. Nawet stałem się takim jego wyznawcą: uważałem, że należy znać przynajmniej ze dwadzieścia jego płyt. A wymieniłbym teraz Sheik Yerbouti albo Joe’s Garage, rzeczy z końca lat siedemdziesiątych. Mam świadomość, że nie były one takimi milowymi krokami jak Freak Out czy Hot Rats, jednak niesamowicie pasowała mi lekkość tych produkcji. Bo Zappa posługiwał się bardzo ciężkimi argumentami muzycznymi, ale przewracał je na lewą stronę tekstem albo żartem. Oczywiście, na dłuższą metę trudno to wytrzymać, bo jest to pozbawione prawdziwych emocji (i on wręcz krył się za takimi formami, które pozwalały mu tych emocji nie odsłaniać). Jednak wówczas ogromnie mi imponowało, że potrafi tak żonglować różnymi motywami, przebiegami harmonicznymi… Wchodził do różnych krain muzycznych, zachowując się tak jakby tam od lat mieszkał, po czym trafiał gdzie indziej – i robił wszystko równie sprawnie…
Teraz musiałbym jakoś skwitować następny okres, gdy byłem na studiach i zacząłem grać (co nie znaczy, że już zmierzałem w kierunku, w którym później podążyła Republika – była to jeszcze Res Publica plus jakieś inne formacje). My – moi koledzy i ja – wychowani na końcówce lat sześćdziesiątych i pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, stanęliśmy przed pewnym dylematem: żeby wejść w ten nowy rock, trzeba było wyrzec się muzyki, której wcześniej się słuchało. Nie wypadało zagrać choćby jednej nuty bluesowej, nie wypadało zagrać solówki… To może dziwne, ale to “oczyszczenie” było bardzo orzeźwiające. I pamiętam do dziś dokładnie kilka płyt, których jeszcze słuchaliśmy niezobowiązująco, ale które spowodowały, że zaczęliśmy mieć jakieś pojęcie o smaku tego wszystkiego… Taką płytą był na przykład debiutancki longplay amerykańskiego duetu (można powiedzieć: elektroniczno-punkowego) Suicide. Z jednej strony perfidnie prosty podkład elektroniczny, nie pozwalający się domyślić, czy robią to rozmyślnie, czy też jest to szczyt ich możliwości. A z drugiej strony: “drugie dno” w śpiewie wokalisty. Dla mnie było to duże odkrycie, bo raptem stwierdziłem, że ci ludzie prostymi środkami wytwarzają emocje, które kilka lat wcześniej wymagały płyty artrockowej… Podobne odczucia miałem przy wczesnych płytach Patti Smith: Horses, Radio Ethiopia. Mimo że korzystała tu z siermiężnego, rockowego grania – był już ten świeży powiew new wave. No i ważna była ona sama, czyli znowu miałem potwierdzenie, że teksty są najważniejsze. Że właściwie bez tekstów nie ma muzyki rockowej. Oczywiście są w rocku wspaniali muzycy, ale tak naprawdę potrzebna jest ta opowieść, wyrwana gdzieś z wnętrza… Ja wtedy byłem takim człowiekiem, który dużo pisał i to wierszy, nie – tekstów. I nie miałem gdzie ich publikować. Wtedy, żeby coś wydrukowali, trzeba było zapisać się do zuchów-literatów, do jakiegoś Koła Młodych… Albo chodzić na spotkania z jakimiś redaktorami, którzy czytali swoje ohydne wierszydła. I trzeba było im towarzyszyć, i klepać ich po ramieniu, i nie wiem, co jeszcze. Albo być od razu rozpoznawalnym jak Wojaczek… I dlatego w czasach początków nowej fali zaczęło mi świtać w głowie, że może tędy droga…
Podejrzewam, że gdybym słuchał w tamtym okresie tylko tych “czystych” płyt punkrockowych, bez takich pozycji jak Rattus Norvegicus i No More Heroes Stranglersów (którzy korzystali z prostych faktur aranżacyjnych, ale mieli wysmakowane piosenki), to bym robił dziś coś innego… Sex Pistols i The Clash obrzydziły mi też polskie grupy, które chciały wykazać się powinowactwem z taką muzyką (śmiech). A Stranglersów słuchałem także później (bardzo mi się podobało La Folie), bo ciekawe było to, co się z nimi działo. Lubię również te ich “softpłyty”. Do tej pory, gdy słyszę Stranglersów w radiu, mam do siebie pretensję, że nie posiadam ich kompaktów w swojej płytotece.
Na pewno też sporo zawdzięczam Talking Heads. Moją ukochaną ich płytą jest eksperymentalna Fear Of Music, którą produkował Brian Eno. Była ona dla mnie najlepszym wprowadzeniem do albumu Davida Byrne’a i Eno, My Life In The Bush Of Ghosts… Obie te płyty zrobiły na mnie wielkie wrażenie. A ta druga prześladowała mnie tak długo, że sam zacząłem kombinować podobnie – w sensie metody. Zastane byty muzyczne łączy się z zupełnie nowymi sprawami, które samemu się przygotowuje. Taki właśnie był – najogólniej biorąc – pomysł na OjDADAna. Naturalnie na tym kończy się pokrewieństwo… I myślę, że My Life In The Bush Of Ghosts słuchało się trochę tak jak Dark Side Of The Moon: wymagała od słuchacza głębokiej “współobecności”, specjalnego zaangażowania.
Muszę opowiedzieć jeszcze o facecie, który świetnie funkcjonował w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – o Bryanie Ferrym. Jest to – oczywiście – inna twarz muzyki, ale ja też taką muzykę lubię. I często mi towarzyszy. I gdybym miał tutaj wymienić jedną płytę Ferry’ego to byłby Avalon. Proste opowieści o miłości wyprodukowane w zdumiewający, rewolucyjny sposób jak na początek lat osiemdziesiątych: oszczędne granie przy wielkiej umiejętności posługiwania się dźwiękową przestrzenią. Coś, co stało się wzorcem dla wielu producentów i do dziś mnóstwo producentów mogłoby się wiele nauczyć z tego albumu. Co jeszcze? Odbieram Bryana Ferry’ego jako świetnego wokalistę, który pięknie śpiewa miłosne teksty. Dla mnie nie liczy się umiejętność wyciągnięcia najwyższego “c”. Ważne jest to, że ktoś wiarygodnie opowiada o sobie…
Może teraz powiem o polskich rzeczach. Na pewno nie będę oryginalny. Płytą, która wywarła na mnie ogromne wrażenie, był Blues Breakoutów. I to też znowu dlatego, że mamy tu do czynienia z sytuacją bardzo “autorską”. Breakouci byli chyba u nas wtedy jedynym zespołem, który potrafił bronić swojej autonomii tekstowej. Tu nie było żadnych cwaniaczków-redaktorów, którzy siadali i na kolanie pisali jakieś “pismo” do śpiewania (śmiech). To była dla mnie rzecz wiarygodna, bo coś o nich mówiła, a Bogdan Loebl był jakby członkiem zespołu… Uwielbiam też niektóre z wczesnych piosenek Czesia Niemena. Mogę go słuchać tak do płyt, które nagrał ze Skrzekiem (Niemen Vol 1 i 2, w kompaktowych reedycjach: Marionetki i Requiem dla Van Gogha – przyp. wk). A Niemen Enigmatic jest super. To był jego najlepszy czas. Natomiast gdybym miał wymienić jedną polską płytę z lat dziewięćdziesiątych, to byłby drugi album O.N.A. (Bzzzzz – przyp. wk), gdzie Agnieszka Chylińska napisała już wszystkie teksty.
Raczej tylko jakoś przemknę nad latami dziewięćdziesiątymi, bo… najważniejsze jest dla mnie to, co rzeczywiście zrobiło na mnie wrażenie. Na pewno mogę tu wymienić Are You Gonna Go My Way Lenny’ego Kravitza. Po prostu dlatego, że miałem wtedy taką odchyłkę na lata siedemdziesiąte i kiedy zacząłem nagrywać Siódmą pieczęć akurat ta płyta trafiła w moje ręce. Wtedy już mieliśmy na taśmie to nasze piano Fendera, organy Hammonda, bębny nagrywane jednym mikrofonem, a tu pojawiła się płyta w podobny sposób realizowana produkcyjnie… A poza tym są tu po prostu świetne piosenki. Co prawda mam wrażenie, że Kravitz dosyć intuicyjnie opisuje w nich swoje stany i nie za wiele ma do powiedzenia, ale jak dla mnie wiarygodność zachowuje. Jest to ktoś, kim można się przejąć.
A jeśli chodzi o te najnowsze sprawy: chciałbymwspomnieć o The Chemical Brothers i ich płycie Surrender. Oni są skończenie lakoniczni – jakby ze zdania zachować tylko interpunkcję (śmiech). A jednocześnie posługują się kilkoma językami. Posługują się językiem dźwięków typowo muzycznych, ale też dźwiękami, które oplatają tamte w sposób drażniący, a do tego dopowiadają teksty, które właściwie są samymi tytułami. To wszystko – jak mi się wydaje – razem tworzy niesamowitą miksturę, oddziałującą na te ośrodki naszej wrażliwości, które nie potrafią później dostarczyć informacji, dlatego to tak dobrze skutkuje… Sądzę, że techno to ten rodzaj muzyki, który będzie jeszcze długo żywił rock. Pytasz o Prodigy? Nie jestem w stanie zaakceptować wizerunku, który sobie stworzyli. Ta otoczka nihilistycznego obrzędu jest dla mnie nieznośna. Jest to takie wchodzenie głębiej, szukanie nosem w śmieciach – i tego nie cierpię w Prodigy. Podejrzewam, że można faszerować się drągami, gdy ma się zdrową wątrobę, ale potem następuje ból głowy i zmęczenie (śmiech).
Co mogę więcej powiedzieć o latach dziewięćdziesiątych? Temat grunge’u jest dla mnie trudny. Bardzo lubię kilka piosenek Nirvany jest genialna piosenka Soundgarden, Black Hole Sun… ale nie kupuję tego do końca. Nic nowego z tego nie uzyskałem. Podejrzewam, że grunge był czymś wspaniałym dla młodszych ode mnie ludzi, którzy nie mogli przeżyć lat siedemdziesiątych. Jeśli chodzi o rap – nie czuję się w obowiązku walczyć z tym nurtem. Sądzę, że może on zafunkcjonwać inaczej, ciekawiej, gdy – jak to się dzieje ostatnio – łączony jest z rockiem.
Jeszcze bardzo lubię Garbage. Mam ich tę drugą płytę, Version 2.0, jest bardzo dobra. A w sposobie interpretacji Sheryl Manson sięga niekiedy aż do Patti Smith. I uważam, że tak ogólnie biorąc – w Garbage są prostota i komunikat nowofalowy, oczywiście przetrasformowane przez te wszystkie lata.
Co jest teraz w moim odtwarzaczu? Chcąc nie chcąc słucham najnowszej płyty Madonny, Ray Of Light. I to jest dla mnie fenomen. Kobieta, która przez tyle lat – mając pozycję supergwiazdy – usiłowała zdobyć uznanie krytyki, nagrała w końcu album, którym zapewniła sobie wiarygodność prawie rockową. Recenzenci przestali już narzekać, że ma cienki głosik, a zaczęli się interesować tym, co śpiewa i w jaki sposób to jest podane…
MAGDA CZAPIŃSKA ROZMAWIA Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM
(“Uroda”, Nr 8; Sierpień 1999 rok)
W rubryce zawód wpisuje: autor, kompozytor, muzyk.
W tej wtaśnie kolejności. Nie jest typem showmana, ale specjalnie nad tym nie ubolewa.
Gdy patrzę w lustro… to także po to, żeby sprawdzić, czy ten facet, którego lam widzę, to jeszcze ja. W piosence “Tak, tak” (“…tam w lustrze to niestety ja”) chyba udało mi się opisać stan takiej lekkiej pogardy, towarzyszący oglądaniu swego odbicia.
Może to śmieszne, ale... czuję się zażenowany, ilekroć ktoś prosi mnie o autograf. Inni artyści robią to na luzie, mają zawsze pod ręka srebrny flamaster i specjalnie wyćwiczony podpis z efektownym zawijasem. Tymczasem ja uważam za sukces, jeśli uda mi się w tej sytuacji nie zaczerwienić.
Zawód, który wykonuję… polega przede wszystkim na umiejętności wiarygodnego zaglądania w głąb siebie. Piszę piosenki w pierwszej osobie. Nie tylko w sensie gramatycznym, ale także mentalnym.
Najlepsza rzecz, jaka mi się ostatnio zdarzyła to… lato! Zauważyłem, że z wiekiem coraz gorzej znoszę brak słońca.
Czuję się… dzisiaj? Świetnie. Właśnie wczoraj udało mi się skończyć dosyć stresujące nagrania dla jednej z rozgłośni.
Nie lubię mówić o… sobie. Mam świadomość, że wizerunek Grzegorza Ciechowskiego dawno odkleił się ode mnie, tak jak cień od Piotrusia Pana. W wywiadach ciągle prześlizgujemy się przez niewiele znaczące zdania, dlatego coraz trudniej mnie do nich namówić.
Prywatnie… jestem tym samym człowiekiem, klórym jestem nieprywalnie. Staram się o to, żeby nie było dwóch różnych wizerunków Grzegorza Ciechowskiego. Na tym chyba polega siła tego, co robię. Wszystkie moje piosenki i płyty są dokładnym zapisem emocji i stanów psychicznych, które kiedyś przeżywałem.
Obywatel G.C…. to pewien etap w moim życiu, rezultat układu zawodowo-towarzyskiego, w klórym się znalazłem jako partner Małgorzaty Potockiej. Zostały piosenki i to jest w końcu najważniejsze, ale jako człowiek czułem się wklejony w cudzy garniturek, wleczony po różnych imprezach, bankietach… Wizerunek Obywatela G.C. był dosyć odległy ode mnie prawdziwego.
Najlepiej czuję się w roli..., człowieka, który nie musi niczego udawać.
Plotki na mój temat… jestem do nich przyzwyczajony, choć kiedyś reagowałem dosyć nerwowo. Z czasem uświadomiłem sobie, że to walka z wiatrakami.
Moja dewiza życiowa brzmi… gdy zrozumiesz siebie, zrozumiesz cały świat. Myślę, że w każdym z nas jest zawarty mikrokosmos, który jest powieleniem tego, co nas otacza.
Miłość… jest częslo tematem moich piosenek, bo bardzo mnie obchodzi opisywanie emocji związanych z przeżywaniem tego uczucia. Pamiętam parę, która wyznała mi, że po raz pierwszy kochała się przy jednej z moich piosenek. Poczułem wtedy ogromną radość.
Moją największa miłością jest… Ania, moja żona. I trójka moich dzieci.
Jestem dumny z… nie umiem ukryć dumnej miny, kiedy patrzę na moje dzieciaki. Chyba przypominam wtedy mamę małego Simby z filmu “Król Lew”. Ona tak właśnie na niego patrzyła.
Cecha, która mnie najlepiej charakteryzuje to… żarliwość. To jest takie slowo – klucz, które do mnie bardzo pasuje.
Mam słabość do… siebie. Dlatego potrafię sobie różne rzeczy wybaczać i odpuszczać. Na przykład, gdy zdarza mi się czasem spędzić kilka godzin na bezmyślnym przełączaniu kanałów w telewizorze i sączeniu drinków, staram się nic mieć z tego powodu wyrzutów sumienia.
Lubię siebie za… to, że jestem inteligentnym i przystojnym facetem, (śmiech).
Nie lubię siebie za… o, wiele jest takich rzeczy… Czasem bywam haniebnie próżny. Gdy ktoś mówi coś na mój temat, od razu rosną mi uszy, a gdy przestają mówić, czuję niepokój. A tak serio, to myślę, że za długo jestem zbyt tolerancyjny wobec pewnych osób czy ich zachowań.
Moje nerwy… potrafię być bardzo opanowany wobec ludzi, z którymi jestem na dystans, natomiast w domu, wobec bliskich, bywam cholerykiem. Zdarzają mi się niekontrolowane wybuchy. Jest to chyba zdrowsze od tłumienia złości i niezbyt groźne w moim wykonaniu, bo rodzina je najczęściej lekceważy.
Mam naturę… dosyć otwarta, choć wiem, że przez niektórych jestem odbierany jako osobnik introwertyczny.
Staję się nieufny, gdy… ktoś, z kim jestem na płaszczyźnie zawodowej, chce zbyt szybko przenieść się w sferę mojej prywatności. Nie lubię takiego skracania dystansu. Chyba dlatego wolę kontakty towarzyskie z ludźmi spoza środowiska.
Ja… lubię redukować to słowo do takiego “ja”, które pamiętam z dzieciństwa. Dbam o to swoje “dziecko wewnętrzne”, które pozwala mi czasem czuć się jak pięcio-, sześcioletni chłopiec dokonujący jakiegoś ważnego odkrycia. Te pierwsze zadziwienia w odbieraniu świata są dla mnie czymś najważniejszym. Wysłannikiem w te czasy jest teraz Bruno, trzyletni syn, który jest moim absolutnym klonem, choć oczywiście przyszedł na świat w sposób tradycyjny. Dzięki niemu mogę pewne rzeczy przeżyć raz jeszcze.
Z dzieciństwa najlepiej pamiętam… taki obiazek: jest maj, po zalanym słońcem chodniku ja, czteroletni, w krótkich spodenkach wędruje sobie do przedszkola (bo to były takie czasy, że mały człowiek mógł czuć się bezpiecznie na ulicy). Słońce jest takie ostre, że aż kicham raz po raz. Albo inny obrazek: ja – w kompletnym stroju Zorro: maska, płaszcz, szpada – wpuszczani do zakładowej świetlicy (mój ojciec był prezesem spółdzielni mleczarskiej) dzieciaki na kolejny odcinek telewizyjnego serialu. Miałem przywilej siedzenia w pierwszym rzędzie i regulowania odbiornika. Byłem wtedy bardzo poważnym facetem.
Jako mały chłopiec marzyłem o… podróży do Indii. Trochę mi się pomyliło, bo miałem nadzieję spotkać tam Indian. Któregoś dnia wyruszyłem na dworzec kolejowy z bochenkiem chleba i biletem z napisem: Grzegorz Ciechowski, Indie. Do domu przyprowadzili mnie sokiści.
Mój dom… był spokojny, poukładany i bardzo normalny. Mieszkaliśmy w Tczewie. Ojciec urzędował w tym samym budynku mleczarni, w którym było nasze mieszkanie służbowe, zawsze więc był w pobliżu. Mama (przy mężu), zawsze obecna, pozwalała nam na wszystkie dziecięce zabawy. Ja i moje siostry wspominamy nasz dom ciepło, z sentymentem.
Gdy miałem 17 lat… pojawił się w moim życiu, na jednym z jego ważniejszych zakrętów, człowiek, któremu bardzo dużo zawdzięczam. Był starszy ode mnie o 7-8 lat, nazywał się Jacek Kliński. Grał w zespole muzycznym, malował, pisał wiersze. To właśnie Jacek podsuwał mi płyty jazzowe, tomiki poezji, zapraszał do wspólnego muzykowania. Pamiętam, że gdy pokazałem mu swoje pierwsze wiersze, powiedział: “Skoro tak piszesz, to pora, żebym ja przestał”. Czasem się zastanawiałem, co by było, gdybym nie spotkał wtedy Jacka.
Poezja… jest moim zdaniem bytem wyższym. Teraz przyszły takie czasy, że poezja w czystej formie jest rzeczą rzadką. Myślę, że głód poezji zaspokajają właśnie piosenki. Ale moimi mistrzami nie są autorzy piosenek, lecz poeci. Zawsze czytałem poezję i nadal to robię.
Chętnie wracam… do Walta Whitmana. Z poetów amerykańskich wymieniłbym jeszcze Ezrę Pounda. No, i oczywiście Apollinaire’a, który dla mnie jest jak wzorzec metra z Sevres – wzorcem żarliwości i twórcą najlepszych erotyków. Z poetów polskich wymieniłbym Grochowiaka, Różewicza, bardzo odpowiada mi dyskretny urok poezji Szymborskiej. Lubię formy krótkie, wręcz siedemnastozgłoskowe, takie jak haiku. Napisałem na ten temat pracę magisterską, której wprawdzie nie obroniłem, ale haiku broni się przecież samo.
Moje piosenki… powstają w ten sposób, że na początku zawsze jest impuls muzyczny, słowa dopisuje do zaaranżowanej już muzyki. Jestem pewien, że tekst do tej muzyki już gdzieś istnieje, ja go tylko muszę odkryć, dokopać się do niego jak archeolog. To coś takiego jak szukanie słów w przestrzeni. Muzyka jest dla mnie tylko nośnikiem pewnych emocji, tekst jest ważniejszy, a mimo to nigdy nie powstaje jako pierwszy.
Pieniądze, mamona… “Mamona” to tekst, który jest prowokacją i komentarzem do tego, co się wokół nas dzieje, jest przede wszystkim próbą zajrzenia w siebie. Napisałem to pod płaszczykiem cynizmu, ale dosyć uczciwie. Dlatego zaszokowała mnie reakcja pewnego krytyka, mojego kolegi zresztą, który powiedział rni, że ta piosenka jest poniżej mojej godności, że nie powinienem czegoś takiego śpiewać. Nic przyszło mi do głowy, że można to odebrać aż tak wprost.
Nikt nigdy nie zmusi mnie… do robienia rzeczy, którym nie towarzyszy uczucie przyjemności i spełniania się. Mam na tyle wygodną sytuacje, że mogę sobie na to pozwolić.
Czas uczy mnie… że im później, tym trudniej. Z wiekiem zyskujemy wprawdzie sprawność i lekkość w sprawach zawodowych, ale coraz trudniej to sprzedać. Dlatego należy ciągle się uczyć i zmieniąc. Artysta powinien traktować to wręcz jako obowiązek wobec siebie.
Energię do pracy czerpię z… rodziny. Nie wiem, skąd można czerpać energie żyjąc samotnie. Wprawdzie rodzina jest także największym pożeraczem tej energii, ale to przecież główny powód podejmowania wszelkich wysiłków.
Moje ciało… jestem dość czuły na tym punkcie. W kacie pokoju stoi maszyna, która przypomina trochę narzędzie tortur. Służy mi ona do walki z dodatkowymi kilogramami.
Uwielbiam… niedzielne poranki. Niedziela to taki specjalny dzień, w którym wszystko może zdarzyć się trochę później.
W głębi duszy… wcale nie jestem tak pewny swego, jakby to się mogło wydawać patrząc z zewnątrz. Bywa, że pozornie niewiele znaczące rzeczy potrafią zachwiać moją pewnością siebie.
Podobają mi się kobiety, które… o Jezu! Mnie się podobają prawie wszystkie kobiety.
Jak balsam działa na mnie… błogie lenistwo. Bardzo lubię mieć czas, a kiedy uda mi się skończyć pracę w terminie, to z rozkoszą oddaję się próżniactwu i słodkiemu nicnierobieniu.
Do furii doprowadza mnie… sytuacja, gdy jestem pasażerem, a ktoś zbyt szybko prowadzi samochód. Nie znoszę brawury za kierownicą.
Codziennie rano… uwielbiam ten moment, gdy otwieram oczy. A właściwie to dzieciaki mi otwierają oczy. bo każdy dzień zaczyna się od ich wtargnięcia do naszego łóżka. Poza tym bardzo lubię te wszystkie codzienne domowe rytuały: śniadanie, odprowadzanie dziecka do przedszkola…
Do poduszki czytam… nie zawsze, ale kiedy intensywnie pracuję, to karmię się przed snem rozmaitą “paszą” literacką. Czytam wtedy bardzo różne rzeczy: od XIX-wiecznej poezji po czasopisma literackie. Szukam w nich inspiracji, pewnego rytmu, właściwej frazy. Ostatnio dobrze mi się śniło po przeczytaniu dwóch znakomitych powieści Olgi Tokarczuk – “Prawiek” i “Dom dzienny, dom nocny” – polecam.
Kiedy mam chandrę… takie stany raczej mi się nie zdarzają (no, chyba że zima trwa zbyt długo), bo jestem człowiekiem dosyć odpornym na przeciwności losu. Natomiast czasem wpadam w stan melancholii, który bywa twórczy, więc nawet go w sobie podtrzymuję, żeby dłużej się nim nacieszyć.
Polityka… to może zabawne, ale interesuje mnie o tyle, o ile na podstawie fizjonomii konkretnego polityka potrafię określić jego przynależność partyjną. Na marginesie: ci politycy, których odbieram pozytywnie, najczęściej należą do Unii Wolności.
Złota Rybko… mam jedno życzenie. Daj mi pilota do zatrzymania czasu. Chcę mieć możliwość zatrzymywania świata w stop-klatce.
LILIANA ŚNIEG- CZAPLEWSKA ROZMAWIA Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM I JEGO MAMĄ HELENĄ
(“TWÓJ STYL”)
GRZEGORZ CIECHOWSKI – lider zespołu Republika z przerwami na rzecz Obywatela G.C. Słowa do wielu przebojów podpisywał panieńskim nazwiskiem matki: Omernik. Producent, płytowy aranżer, posiadacz czterech Fryderyków. Autor i współautor co najmniej 17 płyt (ostatnia Naga we współpracy z Justyną Steczkowską). Wychował się w zapachu mleka (tata był mleczarzem) i gwiździe pociągów (dziadek kolejarz) mijających stację Tczew. Uwielbia ciasto drożdżowe z migdałową kruszonką i “wszystko co dobre”.
HELENA CIECHOWSKA – fryzjerka z zawodu, dziesiąte dziecko w rodzinie. Matka trojga dzieci: Aleksandry, Grzegorza, Małgosi. Wdowa od czterech lat. Babcia siedmiorga wnucząt, dla których podróżuje z Tczewa do Warszawy i Helsinborga (Szwecja).
HELENA CIECHOWSKA:
Grzesio urodził się w 1957 roku, ważył pięć i pół kilo. Do ośrodka zdrowia zbiegli się wszyscy, bo tak dużego niemowlaka jeszcze tam nie widzieli. Potem byt zwyczajnym kochanym chłopcem. Butnym, bo lubił przewodzić na podwórku. Nie mógł przeboleć, że jest młodszym bratem swojej siostry, bo to on chciał być mocniejszy i mądrzejszy. O to szły walki. Oleńka lepiej się uczyła, pilniej ćwiczyła gamy na pianinie. Grześ, jak miał gamy grać, to kolegę prosił, a sam robił co innego.
Muzyczne geny przekazuje się w rodzinie Omerników z pokolenia na pokolenie. Ojciec Robert osiem lat grał na akordeonie i na różnych kontrabasach w cesarskiej orkiestrze w Wiedniu. Każdy z jego braci grat na innym instrumencie, tak jak potem jego synowie, a moi bracia. Kiedy się urodziłam, mój najstarszy brat miał 27 lat, a ostatnie dziecko przyszło na świat cztery lata po mnie. Byłam dziesiąta wśród pięciu chłopców i sześciu dziewczynek. – Jak mamka to wytrzymała? – pytałam mamy (wszyscy tak się do niej zwracaliśmy). Przy takiej gromadce dzieci lekko jej nie było. A mimo to nigdy nie była na nas zła, co najwyżej zmartwiona. W domu był posłuch. Mogliśmy się kłócić, ale tak, żeby mama nie widziała ani nie słyszała. Szybko musieliśmy (i umieliśmy) nawzajem się przepraszać. Najstarsi z rodzeństwa byli dla nas jak rodzice.
Zawsze miałam muzykę w sobie, ale nie mogłam się jej uczyć. Czterej starsi bracia chodzili do liceum, dla mnie już nie starczyło. Po wojnie trzeba było myśleć o zawodzie, wybrałam fryzjerstwo. To, czego sama nie mogłam mieć, chciałam dać dzieciom. Grzesio jako siedmiolatek chodził do szkoły muzycznej, a jeszcze wcześniej do organisty. Nauka szła opornie i organista walił go po paluszkach, choć my wtedy o tym nie wiedzieliśmy. No i jak nie mógł otworzyć ciężkich drzwi, to nawet nie wchodził na klatkę schodową, tylko się odwracał, i w nogi. A mnie mówił, że nie było nikogo w domu.
Gdy urodziłam najmłodszą Małgosię, Oleńka miała 11 lat, Grzesio osiem i pół roku. Ona chciała mieć siostrę, on brata. Gdy wyraził swoje niezadowolenie, dostał od ojca burę za samą minę: “Zaraz ci tu pasem miłość do siostry wyrobię”. Później pokochał Małgosię ogromnie. Miał z nią więcej wspólnego niż ze starszą siostrą, która była całymi dniami zajęta, ciągnęła dwie szkoły, w tym muzyczną. Grzegorz nigdy nie myślał, że w przyszłości wybierze muzykę. Kiedy szedł do pierwszej klasy (był dziwny, bo wszystko robił lewą ręką), martwiłam się o niego. -Mamusia, o mnie się nie bój, dam sobie radę – powtarzał. Po trzech miesiącach nauki wybiegł mi na spotkanie aż na most, ubrany w za dużą pilotkę ojca, bo tylko taka była pod ręką, i z daleka do mnie krzyczał: “Dostałem piątkę, dostałem piątkę”. Wszystkie dzieci w klasie już ją dostały, a on tyle czekał! Potem z polskiego miał zawsze piątkę. W dzieciństwie chciał być kominiarzem, marynarzem, dyrektorem zoo. Ale tymczasem usiłował rządzić. W czasach, gdy telewizor był rzadkością, mleczarnia, w której całe życie mąż był prezesem, kupiła jeden odbiornik. Grzegorz zdobył sobie przywilej wpuszczania kolegów do świetlicy. Gdy szedł serial Zorro, stał na progu przebrany za Zorro, podczas Złamanej strzały na głowie miał pióropusz, u pasa finkę, skórzane spodnie z komisu. Bardzo serio traktował rzeczywistość telewizyjną i seriale oglądał w kostiumach. Chyba 4,5-letni przyszedł do mnie z bochenkiem chleba i powiedział: “Mamo, z Bogiem, jadę do Indii”. Odpowiedziałam: “Z Bogiem, chłopcze, jedź”. Nieraz tak się wybierał, więc się nie przejęłam. Po jakimś czasie słyszę szum na dole, to przyszli sokiści z dzieckiem.
W domu robił wszystko, szczególnie w niedzielę. Gdy zebrało mi się na popołudniową drzemkę, froterował 13-metrowy korytarz, sprzątał, zmywał statki. Tak szybko dojrzał, że ani się obejrzałam, bez żadnych kłopotów.
Dlaczego nie wszystkim rodzicom to się udaje? Oboje z mężem byliśmy tolerancyjni. On nigdy dzieciom przykrego stówa nie powiedział, ja wymagałam. Ale kiedy się coś działo, zawsze najpierw przychodziły do mnie. Miałam szczerą więź z moimi dziećmi, ale sprawy seksu były tabu w rodzinie. One widziały, że my się bardzo kochamy, ale nic im nie mówiłam. Podsuwałam jedynie książki, ale medyczne, które chciałam przed nimi ukryć, sami potrafili znaleźć. W żadnych codziennych sprawach nie oszukiwaliśmy się. Dziś jestem dumna z moich dzieci. Gdy Grzegorz był w trzeciej klasie licealnej, poprosił o flet. Wzięliśmy pożyczkę bez oprocentowania i ktoś mu ten flet poprzeczny przywiózł zza granicy. Potem zostawił go pod drzewem podczas autostopu (był już wtedy studentem i mężem Joli). Nawet ojcu o tym nie powiedział, bo teściowie kupili mu drugi. Ożenił się, mając 22 lata, ze szkolną miłością, a ponieważ Jola szła do Torunia, on poszedł za nią. Moje dzieci szybko się zakochiwały, a Grzegorz zawsze byt po ojcu ufny i otwarty. Do dziś żyjemy z Jolą w przyjaźni.
A potem mój syn spotkał Małgosię, a właściwie Małgosia spotkała Grzesia. Moi rodzice dożyli złotych godów, ja i mąż do końca byliśmy razem szczęśliwi, nie zdążyliśmy się sobą ani znudzić, ani sobie uprzykrzyć. Ale co może zrobić matka, gdy dorosłe dziecko się rozwodzi? Gdy zaczęła się sprawa z pierwszym rozwodem Grzesia, niewiele wiedzieliśmy. Rodzice widać dowiadują się ostatni. Wtedy mój syn napisał do mnie piękny list, który jest dla mnie świętością. Niczym nie umniejszył zasług Joli, którą wszyscy kochaliśmy, ale napisał, że nieraz w życiu trzeba przejść ciernistą drogę, żeby dojść do innego uczucia. Gdy powiedział mi o trzeciej przyszłej żonie, to znowu była dla mnie bomba. Jako matka pytałam:
“Dlaczego teraz Ania? Czy ona za pięć lat będzie ci odpowiadać?” Ale syn mnie zgasił: “Mamuś, ja chcę mieć taki dom, z jakiego sam się wywodzę, jaki pamiętam. Chcę, żeby ktoś na mnie czekał, chcę mieć z kim się dzielić radością i smutkiem”. Minęło parę lat, dziś jestem bardzo szczęśliwa, mam dwoje kolejnych wnuków. Z sympatią podchodzę do wszystkich moich synowych, z żadną nie miałam konfliktów, wszystkie mi mówiły “mamo”. Swoim dzieciom przekazywałam te same zasady, które wyniosłam z domu, wpajałam prawdomówność, ale dziś jest chyba trudniej żyć.
Powiem pani szczerą prawdę, gdyby to nie byt mój syn, wcale bym się nie interesowała muzyką rockową, bo ten rodzaj muzyki na mnie nie działa. Później mi się to nawet spodobało, umiem zanucić wszystkie jego piosenki, mam jego płyty, interesuję się jego pracą.
GRZEGORZ CIECHOWSKI:
Dom to mama, która w ciągu dnia była w domu, i ojciec, którego całymi dniami nie było, ale byt na podorędziu. Urzędował w tym samym budynku mleczami, w którym mieliśmy służbowe 140-metrowe mieszkanie. Mama pozwalała nam na wszystkie dziecięce zabawy. Nic jej nie przeszkadzało, chyba że biliśmy się z Olą. Pamiętam, że wielkim łóżkiem, które było naszym statkiem, jeździliśmy w dalekie wyprawy na egzotyczne wyspy. Tak, łóżkiem po pokoju. Rodzice często wychodzili z domu i robili to, na co mieli ochotę. Dziś myślę, że to dobrze, że tak się potrafili bawić, cieszyć swoim towarzystwem. I nas odwiedzało mnóstwo ludzi, to był dom otwarty. Trzeszczał w szwach, gdy nadciągało jedenaścioro rodzeństwa mamy, ojca siedmioro pomnożone przez dwa (współmałżonkowie!) Uroczystościom rodzinnym towarzyszyła muzyka. Czy ktoś umiał, czy nie umiał, grać musiał. Wujkowie przychodzili ze skrzypcami, gitarą, ktoś siadał do fortepianu. A jak nie miał żadnego instrumentu, łapał za łyżkę i butelkę. Do dziś z Olą pamiętamy szklane muzykowanie. Tu chodziło o piosenki, a nie o to, kto gra ładniej, a kto lepiej.
Gdzieś od szóstej klasy zacząłem najpierw rozbierać pianino, żeby było głośniejsze, bo głównie na tym mi zależało, a potem waliłem w nie kilka godzin, rozstrajając je, ku wściekłości Oli, znakomitej uczennicy szkoły muzycznej. Potrafiłem przez godzinę grać na okrągło jeden utwór Deep Purple. Aż poszedłem do tej samej szkoły muzycznej, z której zrezygnowałem w wieku 7 lat, spotkałem tę samą nauczycielkę. Zacząłem ostro nadrabiać straty.
Dom to dla mnie spokój i bezpieczeństwo. Musi być w nim zawsze ktoś obecny (nawet jeśli mieszkam w akademiku). Gdy wyjechałem z domu z rodzinnego Tczewa na studia polonistyczne do Torunia, a potem do Warszawy, mama znacznie lepiej śledziła to, co się u mnie dzieje, niż ojciec. Pamiętam, że nagrałem już drugą płytę Republiki, była na topie, gdy zapytał mnie, czy myślę o jakiejś porządnej pracy. Normalnej, uczciwej. Nie był optymistą co do mnie, nie bardzo chciał uwierzyć, że może mi się powieść. A z czego ty, synu, utrzymasz rodzinę?
W dzisiejszym świecie to normalne, że ludzie się schodzą i rozchodzą. Czasami w życiu trzeba ustąpić, wycofać się na jakiś czas, żeby coś ocalić. Stanąć z rękoma podniesionymi do góry, przeczekać, aż druga strona się uspokoi. Bo nie ma innego wyjścia. Ale z ojcostwa rezygnować nie wolno ani z prawa do ojcostwa. Trzeba je twardo egzekwować. Mam wspaniały kontakt z moją najstarszą córką 10-letnią Werą, której przybyła trzyletnia siostra Helenka (imię po babci) i ponad półtoraroczny braciszek Bruno. W lecie byliśmy z Werą u jej drugiej cioci, mojej siostry, w Szwecji. Myślę, reasumując moje problemy rodzinne, że wróciłem do miejsca, które jest dla mnie naturalne. Moja mama to rozumie. Dzięki niej wiem, co będę mógł przekazać swoim dzieciom. Z domu rodzinnego wyniosłem przekonanie, że jeśli między rodzicami jest wszystko w porządku, to dzieci czują się bezpieczne. A moi rodzice do tego stopnia byli zajęci, że często o nas zapominali. Mimo to czuliśmy się bezpiecznie, bo widzieliśmy, że się kochają, że ich sprawy są dla nich ważne i dlatego o nas czasem nie pamiętają. Że to naturalne. Taki obraz wynieśliśmy z domu. Uważam, że to wiele. Chciałbym, żeby w moim domu też tak było. Żeby dzieciaki były świadkami spokojnego, a jednocześnie ciepłego związku. To jest dla nich najważniejsze, bo potem będą instynktownie dążyły do niego, tak jak i ja do tego instynktownie dążyłem. Wreszcie się udało.
RAFAŁ SŁAWOŃ I KALINA BIAŁEK ROZMAWIAJĄ Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM
(20, 21 marca ’99)
Wiesz co to jest?
Wycinki prasowe pewnie.
Tak, tak, ale jakie, o czym, czemu, komu poświęcone?
No podejrzewam, że prawdopodobnie to jest Obywatel GC.
Brawo.
Czy musiałeś pozbierać trochę tego…
Nie, to przysyłają nawet. Ale przeczytałem je wszystkie i tak się zastanowiłem, że z tych wycinków prasowych i z tych wywiadów, których udzielałeś gazetom i telewizji nawet, w radiach, to nie wynika jakim Grzegorz Ciechowski jest tak naprawdę człowiekiem. Nie wiemy czy jest spokojny czy agresywny, skąpy czy rozrzutny, uczuciowy czy zimny jak lód.
Ja w ogóle myślę, że mi towarzyszy taki też wizerunek w tych wywiadach, i z tych wywiadów wynikający, takiego dosyć trudnego rozmówcy. Nie wiem skąd to się wzięło, ale pamiętam, że Walter Hełstowski, który jak prowadził zajęcia (tak mi się chwalił przynajmniej) na dziennikarstwie, to podawał mnie jako przykład trudnego rozmówcy – dla adeptów sztuki dziennikarskiej.
Bo Ty nie chcesz się pewnie otworzyć trochę przed tym wszystkim?
Znaczy ja nie wiem na czym to polega, bo mi się wydaje, że ja z kolei jeżeli chodzi o tego rodzaju działania jak udzielanie wywiadów do prasy itd. właściwie robię osiemdziesiąt procent pracy robię za dziennikarzy, a bywało i tak….
Chciałbym obalić ten mit dzisiaj….
Dzisiaj Ty pracujesz w porządku.
Ale nie, nie ja obalam, tylko obalić, że to Ty robisz za nich osiemdziesiąt procent bo nieźle się z Tobą musieli namęczyć podejrzewam.
No na pewno…Ale bywało i tak, ja pamiętam takie manipulacje, których się dopuszczałem, i to na różnych etapach swojego działania, że bywało i tak, że były tak nie udane wywiady, po prostu tak ludzie byli nie przygotowani, tak słabo to szło, że w momencie kiedy przysyłali mi materiały do autoryzacji, ja to pisałem po prostu od początku…
Sam pisałeś?
Bo nie było innego wyjścia. Jeżeli mówimy już o manipulacjach to dopuszczamy się też takich rzeczy, że często na jakimś etapie czy to kiedy płyta jakaś nowa wychodziła, czy powstawało coś nowego co było ważne i trzeba było to jakoś wypromować, to pisałem bezimiennie taki dłuższy tekst analizujący to co zrobiłem.
I rozsyłałeś do gazet?
Rozsyłałem może nie tyle do gazet ale w takich miejscach gdzie wiedziałem, że na jakiś imprezach większych branżowych, że ci dziennikarze się zbierają, no i potem całe fragmenty…
Czytałeś rano…?
….napisane przeze mnie były podpisywane różnymi nazwiskami, często funkcjonującymi do dziś.
To teraz zinterpretujmy Twoją osobę. Jesteś człowiekiem rzeczywiście żyjącym sobie w spokojnym w takim swoim świecie, czy miewasz czasem…?
Ja myślę, że ten spokój wymusza na nas też życie, że w pewnym sensie mieszkamy no w Polsce prawda, towarzyszy temu co robimy zjawisko tak zwanej rozpoznawalności, a więc pomyśl o sobie, Ty jesteś postacią radiową więc dopóki się nie odezwiesz to możesz liczyć na pewną anonimowość, natomiast ja pojawiam się w różnych mediach i moja twarz jest rozpoznawalna jakoś tam, chociaż nie jestem na tym punkcie w ogóle przewrażliwiony, możesz mi wierzyć, ale jak ktoś mi proponuje: “to może wpadnijmy do klubu potańczyć”, to dzieje się coś dziwnego, bo to ten nasz wizerunek jest od nas odklejony, tak jak nie wiem, jak cień od Piotrusia Pana. Ludzie nie myślą o tym, że przyszedł jakiś facet sobie potańczyć tylko: “patrz Ciechowski tańczy”, I to jest już w ogóle zjawisko które samo w sobie jest czymś interesującym, prawda? I ja jestem na przykład pod tym względem (muszę Ci się przyznać), towarzyszy mi cały czas taka bardzo tłumiona nieśmiałość, którą mam w sobie od dziecka, ja się często czerwienię, często udaję takiego twardziela, kogoś kto natychmiast nawiązuje kontakt, a tak naprawdę dla mnie poznanie każdej nowej osoby…
To jest trudność?
To jest pewna trudność.
Kobiety w to wliczamy, czy poznawanie kobiet nie stanowi dla Ciebie żadnych trudności?
Kobiety też, oczywiście że tak, tym bardziej, i to są takie trudności które są tym większe im pojawieniu się mojej osoby towarzyszy pewien wizerunek który tak jak mówiłem, on jest ode mnie odklejony, on właściwie funkcjonuje poza mną. A więc dla wielu ludzi Ciechowski kojarzy się z pewnym określonym typem zachowań, a to wcale nie musi być tak. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że wchodzę do pomieszczenia razem z tym całym plecakiem różnych wyobrażeń na mój temat, i muszę temu sprostać i za zwyczaj to polega na tym że na przykład poznaję kogoś nowego, gadamy, tego wszystko jest fajnie, no i ten ktoś poklepuje mnie potem po plecach i mówi: “No wiesz, jestem mile rozczarowany..” na przykład mówi, albo jeszcze inaczej: spotykam się z ludźmi których nie widziałem przez kilkanaście lat na przykład…
Zdziwieni, że Ci woda sodowa nie uderzyła?
Oni ze sobą rozmawiają, my wspominamy, oni się w ogóle dziwią, że ja ich pamiętam, że pamiętam na przykład jakieś wspaniałe wspólne przeżycia które mieliśmy razem, i mówią: “No po prostu niesamowite, palma Ci nie odbiła” itd. itd. …,i to są takie rzeczy, które myślę że wszyscy powinni zdawać sobie sprawę, że im bardziej ktoś funkcjonuje właśnie ze swoim wizerunkiem na zewnątrz, tym większe kłopoty musi mieć potem z utrzymaniem takiej równowagi między sobą samym a wizerunkiem który funkcjonuje poza nim. To jest trudne.
Myślisz, że Ci się udaje?
Myślę że tak, myślę że jakoś mi się to udaje, bo ja szukam tej równowagi na takim poziomie podstawowym, czyli z najbliższymi osobami, to znaczy z rodziną, ze starymi przyjaciółmi, i wiadomo, że tutaj po prostu jestem sprawdzalny, i to jest wydaje mi się no taki sprawdzian wobec siebie samego, że jestem normalny po prostu.
W domu Ty jesteś osobą która zajmuje się domem w ogóle, potrafisz jajecznicę ugotować na przykład?
Tak, jajecznicę robię świetną.
Potrafisz? A jeszcze coś poza tym?
Jajecznicę robię najlepszą nawet do tego stopnia, że kiedy w niedzielny poranek postanawiamy że …
To śniadanie do łóżka robisz może jeszcze?
Nie, nie, jak postanawiamy jajecznicę to ja to robię. Natomiast całą resztę oczywiście nie.
Taki jesteś, a u Was w domu jest taki podział na takiego samca co przynosi pieniądze i pracuje, i na kobiety zarabia?
Od razu samca, dlaczego samca? Mogę być i samicą jeżeli to nikomu nie przeszkadza, ale wydaje mi się czy kobieta, czy mężczyzna to robią to jest kwestia pewnej umowy, ja nie twierdzę że …
Ale u Was w domu jest tak że mężczyzna?
U nas no tak się złożyło. Gdyby moja Ania była akurat nie wiem, gwiazdą rocka, albo świetnie zarabiającym powiedzmy – menadżerem, a ja miałbym zdolności kulinarne na przykład, i cierpliwość do…
Ale ambicja by Ci pozwoliła na stanie przy kuchni, w kuchni przy?
To ja bym chętnie postał przy tej kuchni, na prawdę.
Tak?
Uważam, że to nie jest jakoś wpisane w płeć ten podział, wydaje mi się, że…
Możliwości raczej tak?
…że raczej możliwości i przede wszystkim to służy jakiemuś wspólnemu układowi , jeżeli widzę wiele no takich par wokół siebie kiedy dochodzi do pewnych takich trudnych wyborów, że na przykład dziewczyna owszem podejmuje ten trud wychowania dzieci i prowadzenia domu na jakiś czas, ale tłumi w sobie te zapędy, które za chwilę w niej muszą wybuchnąć, bo jak tylko dzieciaki do przedszkola to ona natychmiast wraca do obrony pracy doktorskiej, idzie dalej, musi nadrobić te wszystkie rzeczy, które straciła, i to rzeczywiście może być wtedy problem w takim małżeństwie. Co innego kiedy u nas właściwie te wybory dokonały się tak naturalnie, to znaczy rzeczywiście ja jestem ten który tam no idzie polować na zwierzynę, a w domu ognia pilnuje moja żona.
Ty kochliwy w ogóle jesteś?
Jeżeli mówimy o …
Bo jak wierzyć tym wycinkom prasowym to strasznie kochliwy musisz być?
To znaczy wydaje mi się że tak, że ja jestem bardzo kochliwy, natomiast co nie znaczy, że ta miłość tak (jeżeli chodzi o jej obiekt) jest ciągle zmienna. Wręcz przeciwnie, uważam, że jestem od pewnego czasu bynajmniej bardzo monogamiczny.
Stale kochliwy, tak moglibyśmy powiedzieć?
Tak, i to jest taki stały pewien poziom który udaje mi się, który udaje nam się utrzymywać.
Ty miałeś trzy żony, prawda? Znaczy trzy stałe, długoletnie partnerki tak bym powiedział?
Trzy stałe partnerki, Ania jest moją drugą żoną, z Małgosią Potocką nie mieliśmy ślubu, nie było też rozwodu i bardzo mnie to cieszy.
Dzięki swojej pierwszej żonie przeniosłeś się do Torunia, tak?
Tak, tak bo myśmy się poznali jeszcze w liceum….
To była pierwsza miłość taka wielka?
Tak, byliśmy ze sobą jedenaście lat, no i potem właśnie spotkałem Małgosię Potocką, która z kolei przeniosła mnie w górę Wisły do Warszawy.
Mówi się tak brzydko, że miewasz tak kobiety (przepraszam za to określenie) “tak się na zakładkę”, to znaczy żonę jednocześnie z Małgosią Potocką?
Nie, nie, nie miewam kobiet na zakładkę i wiele rzeczy się na ten temat mówiło i wiele rzeczy właśnie w tym między innymi – pewnie w tych wycinkach, które tutaj masz, można było przeczytać i oczywiście ja jestem w stanie kontrolować swój wizerunek związany z moim zawodem, natomiast ..
Prywatnego nie?
Mam takie założenie jedno główne, że w żaden sposób nie wchodzę w układy z prasą, która zajmuje się wyłącznie sprawami plotkarskimi.
A nie lepiej czasem po prostu powiedzieć im swoją wersję narzucić, żeby się odczepili?
Wydaje mi się, że to nie, bo to…
Zapytam jeszcze tak: czy ta prasa plotkarska w jakiś sposób zniszczyła Ci, to znaczy zabrała Ci trochę nerwów?
Tak, bardzo dużo, bardzo dużo i tutaj nie ma sensu tego…
Czy to było tak że oni chwilami wypisywali swoje tam, rozpisywali się…
To wszystko byłoby o wiele prostsze wydaje mi się i dla mnie o wiele bardziej znośne, gdyby te rzeczy rzeczywiście dotyczyły tylko mnie, tymczasem one jak wiadomo w takich sprawach rodzinnych to cała rodzina jest tutaj…
Uwikłana?
Pochłaniana przez te żywioły i te rzeczy, które się ukazywały, no głównie to raniły moją mamę, moją rodzinę, oni tam wszyscy naprawdę dreptali w miejscu i żądali wręcz ode mnie sprostowań i sami chcieli pisać, ja im stanowczo wybijałem to z głowy. Także to było z jednej strony śmieszne, a z drugiej strony przerażające.
A jak Twoje dzieci zniosły te całe zamieszanie?
Ja myślę, że moje małe dzieci to w ogóle nie mają o tym pojęcia.
Nie mają pojęcia? A starsze?
To będą potem legendy takie, które będziemy im opowiadać kiedyś tam w przyszłości, jak coś będą rozumiały. Wela to bardzo ciężko zniosła wydaje mi się, bo ona też nie żyje w próżni i to jest też powód dla którego ja nie przedstawiałem żadnych swoich wersji i nie będę ich przedstawiał.
Jak myślisz o swoim życiu to który okres swojego życia uważasz za taki najprzyjemniejszy? Tak jak sobie o nim pomyślisz jak jest Ci źle, tak sobie rozeprzesz się w fotelu i myślisz wtedy to było super?
Myślę, że zawsze chyba dzieciństwo jest takim okresem . Wcale nie wybrałbym okresu jakiegoś związanego już z moją pracą, czy z moją drogą jakąś artystyczną, tylko że na pewno dzieciństwo jest takim okresem, które zawsze jawi nam się po jakimś czasie szczególnie jako taki już okres mityczny wręcz.
Ty wychowałeś się w mieście, którego nazwa do wymówienia jest bardzo trudna.
Nie prawda, Tczew to jest łatwa nazwa.
Ale odmieniać trudno jest.
W Tczewie.
W Tczewie, z Tczewem.
O Tczewach możemy rozmawiać.
Miałeś dwie siostry, prawda? Dobrze policzyłem? Starszą i młodszą.
Starszą o trzy lata ale i młodszą Małgosię.
I mamę, która zajmowała się domem, oddała się, poświęciła Wam się chyba bez reszty?
Tak, tak, mama nigdy nie pracowała.
Zresztą Ty powiedz jak Wasz dom wyglądał bo wiesz to lepiej na pewno.
Wydaje mi się, że to w jaki sposób na przykład w tej chwili żyje, bezpośrednio się wywodzi z tego w jakim domu mieszkałem i w jakim domu byłem wychowywany bo to był taki dom, w którym były pewne stałe punkty przynajmniej dla nas, dla dzieci tak się wydawało, że są pewne takie zupełnie nie przesuwalne wartości, a to że rodzice są razem to w ogóle nie wchodziło w rachubę, żeby oni mogli kiedykolwiek się rozstać, to była jedna rzecz, że ciągle ktoś jest w domu, a jeżeli nie to jest odległość do niego piesza wynosi nie więcej niż dziesięć minut, albo mama jest u ciotki, albo jest w tym albo w tamtym sklepie – no wiadomo, także to rzeczywiście tworzyło taką atmosferę dużej pewności świata, w którym byliśmy, który był nie zmienialny i który po prostu teraz mi się jawi jako taki świat rzeczywiście wręcz idylliczny, ale sadzę że coraz trudniej nam teraz tworzyć tego rodzaju wartości. To znaczy ja mam nadzieje, że moje dzieci te młodsze, Werze to już nie będzie dane, bo ona uczestniczyła już w jednej burzy życiowej, jestem o tym przekonany, że tym młodszym dzieciom będziemy starali się tworzyć coś podobnego.
Ja jeszcze wracając do Tczewa, to Twoja mama opowiadała taką historię o tym jak Ty oglądałeś (bo to mnie rozbawiło, do tego wracam) jak oglądałeś filmy Zorro na przykład, pamiętasz jak oglądałeś?
Ja traktowałem bardzo poważnie te wszystkie sprawy, ja byłem znany z tego że ..
Jaki film w takim przebraniu go oglądałeś, tak?
Po prostu podchodziłem do tych rzeczy bardzo poważnie.
Profesjonalnie.
Ja wielokrotnie uciekałem do Indii, do Indian, w stroju indiańskim wsiadałem do pociągów, tam mnie sokiści wydobywali w ostatniej chwili, moja biedna mama rzeczywiście miała ze mną niezłe przejścia, bo widywała mnie już kiedy w tym stroju służbowym indiańskim szedłem na dworzec, ona w tym momencie na przykład była w szlafroku i w papilotach i musiała wybiegać za mną na dworzec, bo już wiedziała że już za chwilę gdzieś tam z finką wsiądę do pociągu byle jakiego.
Ale Indie to były kierunek tak?
Indie to były kierunek, ja bardzo semantycznie pojmowałem te rzeczy, tak samo jak Kolumb, czyli chodziło mi o Indian oczywiście, bo tutaj co prawda Kolumbowi chodziło o Indie ale mi chodziło o Indian w związku z tym wyjeżdżałem do Indii, miałem sfałszowany bilet, który nieopatrznie mi podarował jeden z pracowników mleczarni przy której to mleczarni mieszkaliśmy, także ja dostawałem bilet i …
Twój tata był prezesem tej mleczarni tak?
Tak, tak, on zawsze był prezesem odkąd pamiętam i właściwie aż do emerytury był prezesem w tej mleczarni. To też było świetne otoczenie.
Dojechałeś do tych Indian w końcu kiedykolwiek?
Więc nie, nie udało mi się, ale wydaje mi się, że całe moje dzieciństwo to było, ono się działo w pewnym sensie dwutorowo, bo ja bardzo szybko zacząłem czytać książki i “grube” książki tak zwane, i oczywiście przebrnąłem przez całą literaturę tą dla dzieci i młodzieży, którą znowu traktowałem bardzo poważnie. To znaczy dla mnie takim pierwszym zrozumieniem, że literatura może powalić człowieka na ziemie było to kiedy gdzieś tam na przełomie drugiej i trzeciej klasy przeczytałem, że Winetu umiera, i po prostu nie mogłem zrozumieć wtedy tak wielkiej niesprawiedliwości dziejowej, która spotkała i jego i mnie że ja się o tym dowiedziałem, po prostu nie chciałem się z tym faktem pogodzić, ja znacznie wcześniej zanim zacząłem czytać, no to bardzo poważnie traktowałem właśnie takich bohaterów jak Zorro, nigdy ale to nigdy nie zdarzyło mi się oglądać świetlicy zakładowej gdzie oglądaliśmy te odcinki, żebym nie był w stroju Zorro.
Ja tak pomyślałem, że dobrze że filmów erotycznych wtedy nie było.
Być może, że dobrze.
Przeżywałeś, miałeś w życiu taki okres takiego młodzieńczego buntu?
Tak, był taki moment i wydaje mi się, że go dosyć nawet wyraziście przechodziłem, no cóż, no zacząłem pisać wiersze gwałtownie…
Jeszcze ktoś powie, że zacząłeś się narkotyzować i pić, z Ty zaczynałeś pisać wiersze w tym momencie.
Nie, nie, właśnie to na szczęście mimo, że jak się potem dowiedziałem Tczew, Malbork, Gniew, to jest tak zwany “złoty trójkąt”, “złoty trójkąt kompotu” który już wtedy bardzo mocno gdzieś tam się pojawiał, ja natomiast na szczęście nie miałem z tym kontaktu, natomiast paru moich przyjaciół miało i niestety miało kontakt do tego stopnia, że jeden z nich właściwie najważniejszy można powiedzieć, przypłacił to życiem.
Ciebie nigdy nie ciągnęło w tę stronę, nie miałeś okazji, byłeś za rozsądny?
Kompot? Od samego początku ten wizerunek narkomanów był we mnie takim młodym chłopaku z określonego środowiska, to było dla mnie coś bardzo odrzucającego.
czyli wiadomo, że to złe?
Natomiast wydaje mi się, że teraz jest o wiele groźniejsza sytuacja, dlatego że to nie ma takich konotacji, że narkotyki to jest jakiś tam brudny facet który siedzi w parku i właściwie…
Częściej bywa teraz w garniturze i siedzi…
Częściej bywa w garniturze i to jest szybkie wejście do toalety, jeden niuch prawda i jest się pewnym siebie.
Ale z ręką na sercu możesz powiedzieć, że nigdy żadnych narkotyków nie próbowałeś?
Nie, nie ja tego nie usiłuję powiedzieć, natomiast mówię o tym okresie młodzieńczym, że wtedy rzeczywiście udało mi się w ogóle jakoś to ominąć, także byłem poza tymi środowiskami, potem z rozpędu z liceum trafiłem…. jedyną jakąś używką w liceum to zdarzały się na jakiś prywatkach powiedzmy jakieś wino, a potem trafiłem od razu już na studia i praktycznie te narkotyki to są wydaje mi się tak naprawdę groźne dopiero w tej chwili, mniej więcej od kilku dobrych lat, to są rzeczy które no są na wyciągnięcie ręki i mało tego ciągle jeszcze istnieje moda na nie.
A gdyby Twoja córka najstarsza przyszła i powiedziała, że: “tato chciałabym poznać smak marihuany?”
Trudno mi tak jednoznacznie na to odpowiadać bo ja też popalałem marihuanę i próbowałem jak to działa, i to jest bardzo drażliwy temat, ja nie chcę tutaj jakiejś gafy popełnić, bo ja rzeczywiście jestem człowiekiem który nigdy nie miał podstaw, żeby szukać w narkotykach czegoś co nie było mu dane.
Jak Ci się podoba polski przemysł rozrywkowy tak jak sobie siedzisz i patrzysz na swoich kolegów , nie tylko na swoich kolegów, swoich menadżerów, bossów wielkich firm, to jak Ci się to wszystko podoba?
To jest długa opowieść, wydaje mi się, że ja jestem trochę w takiej dosyć trudnej sytuacji, bo tak największy szał, powodzenie jaki zdobył zespół w którym grałem, czyli Republika na początku lat osiemdziesiątych, właściwie to co mogło z tego wynikać w sensie nawet materialnym zostało nam odebrane w sposób oczywisty no bo wiadomo, że w takiej byliśmy rzeczywistości.
Nie “wyrabiało” się wtedy?
Dobrze zarabialiśmy tak czy inaczej, natomiast niewspółmiernie do tego co mogliśmy zarobić na przykład dzisiaj uczestnicząc w swego rodzaju wydarzeniu, to jest jasne. Co mi się podoba? Podoba mi się to, że w dalszym ciągu mimo że wielkie firmy powstały i że one jednak naciskają na to, żeby powstawały głównie takie produkty wyłącznie komercyjne…
A nie jest tak (skoro jesteśmy przy tych wielkich firmach) że im chodzi głównie o to żeby ( jest taka wersja) żeby zniszczyć w ogóle polski przemysł fonograficzny, żeby ładować tylko swoje rzeczy, które na zachodzie i tak się promuje więc to są te same pieniądze, a Polaków usunąć w bok jak najdalej?
To jest wielkie uproszczenie dlatego że..
Ale na przykład takie rzeczy jak ceny płyt czy….
Ale wydaje mi się, że mam argumenty takie które wprost zaprzeczają temu, bo jestem przekonany, że wszystkie wielkie firmy były potwornie wściekłe, że taka gratka jak na przykład Budka Suflera zebrała się poza nimi, że nikt nie był w stanie tego przewidzieć w pewnym sensie , prawda? A więc ten segment, ten rynek rodzimy jest tutaj bardzo ważnym rynkiem bo sprzedać milion nośników – jak to oni określają, więcej albo mniej, to jest naprawdę dla nich to jest bardzo dużo, bardzo, bardzo dużo, a pominąć ten milion, i nie mieć w tym udziału to jest też bardzo źle, no bo po prostu wiadomo, że każda populacja w jakimś tak kraju wydaje określone pieniądze na płyty i jeżeli ten milion się odbył poza ich udziałem no to wiadomo, że nie mogą tego lekceważyć, a to jest polski zespół. I tutaj niestety ciągle odbywa się wielka loteria, nie wiadomo kto zgarnie tą wielką wygraną, bo wiadomo że …
Czy oni są profesjonalni w ogóle?
Jest to pytanie o które jest mi dosyć niewygodnie jeżeli chodzi o odpowiedź, dlatego sądzę że jeżeli są nie profesjonalni to wynika to z tego, że tak naprawdę te przedstawicielstwa wielkich firm powstały kilka lat temu, one musiały powstać w pewnym sensie przypadkowo…
I więc się muszą nauczyć teraz? Tak?
A więc wchodziły wielkie firmy i zastanawiały się, z których małych prywatnych polskich firm uczynić wielkie, a więc akurat te firmy które, małe powiedzmy czy rozwijające się, które miały dobrą sytuację w tym momencie na rynku, a nieraz ta sytuacja wynikała (dobra) z tego powodu że jeden zespół dobrze był sprzedany, a więc oni byli czynieni przedstawicielami wielkiej firmy i w tej chwili chcą żebyśmy my którzy śledziliśmy ich karierę zapomnieli o tym że oni tak naprawdę się na tym nie znali, i często jest tak, że tam rzeczywiście jest mało ludzi kompetentnych, natomiast to wymaga pewnego doświadczenia które…
Które na pewno te firmy cały czas zdobywają i ludzie którzy tam są też zdobywają, a więc myślę, że za pięć dziesięć lat już to będzie inaczej.
Zdobędą je.
Ty stanąłeś trochę po drugiej stronie barykady też, bo byłeś producentem, producent to artysta?
Ja myślę, że producent to jest coś jeszcze trzeciego, to jest tak że jest firma fonograficzna, jest artysta, jest producent…
Taki łącznik między jednym a drugim?
Ja myślę że tak, że oczywiście często bywa tak, że artysta który jest produkowany przez producenta na zlecenie firmy bardziej postrzega producenta jako kogoś kto działa na korzyść firmy fonograficznej.
A firma znowu odwrotnie, tak?
A firma znowu z kolei czepia się mnie że co ja tutaj przynoszę skoro tutaj nie ma żadnych hitów i to w ogóle się nie sprzeda. Także producent na pewno jest po środku artysty i wydaje mi się, że producent to jest taka osoba która z jednej strony firmie ma zapewnić, że ten budżet nie będzie przekroczony a płyta rzeczywiście jest fajna i nagrana i profesjonalna, a z drugiej strony musi dbać o to żeby artysta był rozpoznawalny, indywidualny no i żeby z tą płytą po prostu nie został jak nie wiadomo z czym, no bo wiadomo że producent za chwilę od niego odejdzie i będzie robił następną płytę, a ten człowiek zostaje z tym jako z własną pieczątką.
Produkowałeś “Atrakcyjnego Kazimierza”, prawda, w zamierzchłych dosyć czasach, Krzyśka Antkowiaka, Justynę Steczkowską, coś jeszcze?
Kasię Kowalską na przykład ostatnio.
Zadowolony jesteś z siebie jako z producenta?
Na takie pytanie nie mam takiej jednoznacznej odpowiedzi, bo…
To znaczy po której stronie więcej plusów?
Powiem Ci że to jest fajne zajęcie, lubię je. Czy jestem z siebie zadowolony? Jestem z siebie zadowolony.
A z którego ze swoich podopiecznych jesteś najbardziej zadowolony?
Ja myślę, że możemy tu mówić o płytach…
O płytach powiedzmy bo to nie cała kariera…
Bo to nie cała kariera jest moim udziałem. Są dwie płyty Justyny Steczkowskiej, które wydaje mi się na pewno będą w tym wszystkim co ona zrobi w przyszłości będą ważne dla niej zawsze.
Ale załóżmy, że Justyna Steczkowska obrazi się jutro rano na Ciebie i odejdzie, wróżysz jej że bez Ciebie poradzi sobie?
Ja myślę, że to w pewnym sensie też to jest dla mnie kłopotliwe pytanie, bo ja w tej chwili prawdę mówiąc nie wiem jaka będzie nasza przyszłość dalej. Jest to dla mnie taki no dziwny moment dlatego, że jeszcze prawdopodobnie ja nie będę już produkował następnych płyt Justyny, a nawet wiem to na pewno, bo już Justyna pracuje nad następną płytą i nic mi na ten temat nie powiedziało więc ja w tej wyprawie już nie biorę udziału.
Była awantura?
Nie, nie, skąd, wręcz przeciwnie, żadnych awantur i żadnych kontaktów dlatego mnie to dziwi.
Ale zdarzały się też takie burzliwe rozstania, na przykład z Atrakcyjnym Kazimierzem te Wasze rozstanie to takie chyba było akurat?
Tak, ale to nie było akurat rozstanie burzliwe w sensie artystycznym.
Tylko?
Tylko w takim że…
W towarzyskim takim, prawda?
Nawet nie, że Kazik po prostu złamał umowę, którą miał podpisaną z naszą firmą, i właściwie można było go tylko ciągać po sądach, a nikomu się nie chciało, bo też nie chcieliśmy uczestniczyć w takiej dziwacznej kampanii reklamowej, która polega na tym, że będziemy go ciągać po sądach.
Teraz znowu wróćmy do Ciebie jako tego który tworzy, Republika to jest teraz taki zespół który działa na takiej zasadzie jak Rolling Stonsi, że panowie się nie widzą przez rok i nagle jest sygnał, nagrywamy płytę i wtedy się zjeżdżają z różnych stron świata na wyspę, tam się zamykają, i potem odbywają tourne i znowu się rozjeżdżają, czy Wy jesteście jednak jakoś bardziej towarzysko związani?
Poniekąd tak. Raczej my jesteśmy na pewno towarzysko związani bardziej, bo gramy koncerty i każda taka wyprawa to jest dla nas (myślę że mogę to powiedzieć)…
Zapytam jeszcze tak: czy Republika to jest zespół, czy to jest taki sposób zarabiania przyjemny ale jednak pieniędzy?
To jest zgrana “paka” przede wszystkim, my się bardzo lubimy, to jest taki wybór często, bo wiadomo, że jak czterech facetów wyjeżdża, jeszcze piąty menadżer, wyjeżdża gdzieś w świat, niekiedy daleki, no to są różne sytuacje i są różne napięcia i jakoś wytrzymujemy to, to znaczy że nie tylko wytrzymujemy ale wręcz ja bardzo lubię te wyprawy, myślę że chłopaki tak samo i uchodzimy raczej za taką dosyć zgraną “pakę”, i nie ma tutaj żadnych zgrzytów, także jest to wielki kapitał, to jest coś takiego, że naprawdę jest kilku przyjaciół i możemy na sobie polegać, natomiast rzeczywiście bywa tak, że jeżeli ma dojść do nagrania płyty to są takie zgrupowania, były takie zgrupowania…
Jak piłkarze zupełnie , prawda?
Prawie, po prostu też nam zależy na tym żeby się wyizolować od pewnych innych zajęć, żeby skupić się na robocie, i tak na przykład naszą poprzednią płytę nagrywaliśmy w Lublinie, a wcześniej wiele, wiele tygodni siedzieliśmy w Męćwierzu obok Kazimierza, w chałupie którą udostępnił nam Daniel Olbrychski, no i tam sobie po prostu waliliśmy i tłukliśmy ile wlazło, bo nikomu to nie przeszkadzało na zewnątrz, no i w ten sposób niekiedy powstają piosenki, wiadomo że płyta to jest taki rodzaj wielkiego skupienia i takiej dużej intensywnej pracy, a potem już są koncerty.
Szesnaście lat temu sprzedawaliście olbrzymie nakłady płyt, prawda?
Tak, “Nowe Sytuacje” to blisko trzysta tysięcy.
Teraz tych płyt sprzedaje się znacznie, znacznie mniej, czy w takiej osobie jak Ty to nie ma takiej frustracji po prostu…
Nie no skąd, nie skąd.
Szesnaście lat temu słuchali mnie wszyscy, teraz słucha mnie…
Nie, no skąd, ja powiem Ci szczerze że ja od razu miałem do tego taki chłodny stosunek jeżeli chodzi o tak zwane obserwacje związane z sinusoidą wzlotów i upadków, bo to są rzeczy które są bardzo ciekawe, ja jestem nadal bacznym obserwatorem nie tylko siebie ale przede wszystkim kolegów, ich zachowań, tu nie mówię o kolegach z zespołu tylko o nowych artystów debiutantów i tak dalej, i tak dalej…Otóż zawsze pierwszemu sukcesowi towarzyszy dziwaczne, zupełnie nie wiadomo skąd biorące się przeświadczenie, że następny krok będzie jeszcze większym sukcesem, tymczasem najczęściej ( w dziewięćdziesięciu procentach) okazuje się że pierwsza płyta, druga, czyli ten pierwszy próg popularności który się przekracza, to jest właściwie największa rzecz, która się wydarza, i potem już to co nas czeka to jest cholernie ciężka praca.
No ale nie miałeś, szczerze powiedz, naprawdę nigdy nie byłeś sfrustrowany swoja pracą?
Zawsze jesteśmy sfrustrowani, z tym że…
Ale Ty mówisz o innego rodzaju frustracji, Ty mówisz tak że zawsze można inaczej, lepiej, prawda?
Nie, nie. Ja myślę że zawsze liczymy się z tym, że to jest takie w pewnym sensie wypełnianie kuponów Totolotka, że wydaje nam się, że to jest super piosenka, i jak to, jak to się mówi “zażre” no to będzie super, to naprawdę świetnie się płyta sprzeda.
A tu się okazuje że nic, tak?
A tu się okazuje że powiedzmy tak sobie. I wydaje mi się, że są to rzeczy które naprawdę są, wymagają jakiejś tam dojrzałości żeby to znosić spokojnie.
Masz już taką dojrzałość w sobie?
Myślę że tak, że już od dosyć dawna, i myślę że te branżowe powitania “cześć”, no “cześć”, “co słychać”, “w porządku”, “no jak się płyta sprzedaje?”, po prostu nigdy się nie zmienią te pozdrowienia z jednej strony, a z drugiej strony ja wolę na przykład powitanie w rodzaju: “cześć”, “cześć”, “słuchaj, słyszałem płytę, po prostu jest znakomita”, na przykład mówię do kogoś prawda, ale ja myślę że dobrze jest, bardzo dobrze jest jeżeli ta jakoś przeradza się w ilość, bo to się nieraz zdarza, i my też nie narzekamy, jeżeli chodzi o ostatnia płytę to jest całkiem fajnie, natomiast myślę że najbardziej mnie drażni w polskim rynku takie mniemanie, że ilość musi towarzyszyć jakości, otóż nie, na naszym rynku ilość wcale nie musi towarzyszyć jakości, czyli to co się sprzedaje w bardzo wysokich nakładach wcale nie musi być dobre.
Zdarzało Ci się chałturzyć w życiu?
Nie, właściwie nigdy nie chałturzyłem i nigdy nie robiłem czegoś co …
Nigdy nie miałeś takiego koncertu, po którym pomyślałeś sobie: po co ja wziąłem, po co ja to …
Nie, zdarzały się takie koncerty, tylko wtedy uruchamiają się w nas myśli, pewne takie mechanizmy obronne, otóż raz zupełnie przypadkowo trafiliśmy do takiego klubu który okazał się klubem “z rurą” po prostu. A wiesz co to jest klub “z rurą”?
Tak, domyślam się.
Tam dziewczyna przy tej rurze tańczy. Co prawda kiedy graliśmy nie tańczyła, ale…
To strata akurat była.
My mamy taką fatalną sytuację jako Republika, że gdzie nie trafimy rozumiesz to zjawiają się zawsze kontrolerzy partyjni, czyli nasi fani zatwardziali, i oni bez względu na to gdzie jesteśmy po prostu sprawdzają czy my dobrze zagraliśmy koncert. Ja mam wrażenie że przyjeżdżają nieraz z takimi protokołami i piszą: “koncert zagrany poprawnie”, i podpisy tam zbierają. Także my nie mamy wyjścia, my musimy grać dobrze, i to jest taka odpowiedzialność, która na nas spoczywa, bo ja nie wyobrażam sobie takiej sytuacji że wychodzimy i na przykład gramy pół godziny bo jest za mało ludzi. Bywało tak, że zjechaliśmy prawie całą Amerykę żeby dojechać do Edmonton gdzie przyszło tyle osób na koncert, że właściwie po koncercie zaprosiliśmy ich na piwo, i wcale to nie była dla nas jakaś poważna sprawa finansowa żeby to zrobić, a zagraliśmy dla nich super świetny koncert z wieloma bisami i oni świetnie się bawili, my też.
Nie dokończyłeś o klubie “z rurą”, który miał być przykładem na…
No i potem się okazuje, że to jest taki klub, no ale w porządku, i dziewczyną się podobało bardzo i kilku naszym fanom którzy nas tam wytropili oczywiście i przyjechali, także no nie było wyjścia, trzeba było ten koncert zagrać i to zagrać porządnie, bo my mamy taki jeden, taką przypadłość – jeżeli chodzi o Republikę, że Republika potrafi tylko i wyłącznie grac na “sto procent”. Jeżeli kombinujemy coś tam, jest dziewięćdziesiąt pięć procent, to wszystko się rozwala i w ogóle nie ma koncertu. A więc napięcie musi być takie krańcowe żeby w ogóle cokolwiek się udało.
Republika to jest drogi zespół?
Staramy się być bardzo drogim zespołem, jak najdroższym i jak najdrożej sprzedawać swoje rzeczy, pewnie że tak.
I kupują Wasze koncerty za te ceny które Wy żądacie?
Kupują, tak, kupują.
Jakiego rzędu to są sumy?
No myślę, że takie które pozwalają nam powiedzmy zamknąć bilans koncertowy miesięczny w ilości pięciu koncertów żeby spokojnie to wyglądało, i żebyśmy mogli…
To nie była taka zupełnie odpowiedź na moje pytanie.
Ja myślę, że te odpowiedzi nigdy nie będą takie…wiesz. Równie dobrze mogę się zapytać ile miesięcznie zarabiasz, no i to…
O to nie pytam, pytam o Republikę jako o przedsięwzięcie.
No to mniej-więcej, bo to jest jeden z elementów moich zarobków. Ja nie lubię takich pytań i nie lubię tych wykrętnych odpowiedzi, zawsze można zarabiać więcej wiadomo, natomiast byłoby grzechem narzekać.
Klub “Odnowa” w Toruniu to był taki klub w którym zaczynałeś. Prawda?
Tak, tak, tak.
I tam miałeś pierwsze próby? Z Respubliką jeszcze wtedy prawda?
Zgadza się, tak.
I niedawno ten klub obchodził jubileusz swój.
Czterdziestolecie zresztą.
I w Toruniu była taka fama że Ciechowski nie przyjechał bo chciał za ten występ na tym czterdziestoleciu pieniądze. I teraz się zastanawiam czy dorabiają Ci gęby, czy rzeczywiście uznałeś, że skoro masz przyjechać i dać koncert to musisz dostać za niego pieniądze?
Nie, nie, to nawet nie o to chodziło. Sprawa była bardziej skomplikowana i wydaje mi się, że taki mój zupełnie szczery komentarz mógłby niepotrzebnie tam parę osób urazić. Sprawa jest taka, że w rezultacie na ten właściwy jubileusz nawet nas nie zaproszono, to znaczy pocztą pantoflową rozeszło się widocznie, że Republika jest tak drogą, że już nawet nie warto ich zapraszać. No i cóż, nam było przykro z tego powodu, że nikt nas nie zaprosił na ten jubileusz, ale to nie jest tak żebyśmy z tego powodu płakali po nocach.
Natomiast pojawia się taka kwestia czy dużo spotykałeś takiej zawiści wokół siebie, że ktoś kopał pod Tobą dołki?
Ja myślę że tak, to jest normalne, natomiast ja nie staram się tego powiększać znaczenia tego rodzaju działań bo zauważam wśród wielu swoich kolegów, koleżanek z branży że bardzo przeżywają takie jakieś napaści na siebie, że myślą że właściwie wszyscy inni zajmują się wyłącznie podkopywaniem dołków pod nimi. Wydaje mi się, że jest to dziwne zajęcie bycia artystą estradowym, to jest cos dziwnego bo to polega cały czas na właściwie czynieniu jakiś tam czarów, na hipnotyzowaniu jakiejś grupy ludzi, i okazuje się że nasza ta hipnoza działa, wczoraj działała fenomenalnie, dzisiaj działa tylko na garstkę ludzi, obrażamy się potem na tą całą resztę, mówimy że oni już się nie znają a my jesteśmy świetni, rozglądamy się wokół siebie, myślimy że ktoś z kolei nam zrobił jakiegoś psikusa, gdzieś nam przystawił rogi z tyłu na tym zdjęciu itd. itd., wydaje mi się że tak naprawdę kiedy już tych płyt ma się w dorobku kilkanaście i kiedy właściwie wiadomo już, że pewne rzeczy trzeba dalej robić, że to nie jest tak że szukamy gorączkowo jakiegoś potwierdzenia siebie samego, tylko właściwie już odnajdujemy się w pracy którą robimy, no to już trochę inaczej się na te rzeczy patrzy. Ja przynajmniej trochę inaczej już na to patrzę.
Czyli nie ma wielu ludzi w branży których nie poznajesz na ulicy?
Nie, nie ja w ogóle prawdę mówiąc nie mam jakiś takich zdeklarowanych wrogów, którzy otwarcie wstąpili by ze mną w jakiś taki konflikt.
Co zdecydowało ( teraz wracam do początków) o tym że robisz to co robisz? Czy to było tak że trochę Cię w domu zakażono muzykowaniem, bo zakażono Cię i już Ci tak zostało?
Ta rodzina to jest rodzina w ogóle takich nad naturalnych muzyków, w domu jeżeli były urodziny ojca czy matki czy imieniny, to wszyscy się złazili z jakimiś instrumentami i grali. I to nie było tak że to właściwie jakiś repertuar ktoś przygotowywał, tylko w naturalny sposób to się odbywało, że tam część która nie miała instrumentów łapała się za butelki, wrzucała tam łyżki i to były takie tamburiny, no świetne imprezy były, naprawdę. Potem no oczywiście była szkoła muzyczna, z której ja to wyleciałem po bardzo krótkim czasie.
Za co wyleciałeś? Za brak talentu?
A bo się garbiłem…
A to nie można się garbić?
Nie po prostu wydaje mi się, że tutaj akurat trafiłem widocznie na zły punkt w takim momencie do tej szkoły, że nie potrafili mnie zainteresować. Miałem ważniejsze zajęcia, musiałem w piłę grać z kolegami, i w ogóle biegać, poznawać świat, (moja starsza siostra była prymuską, dostawała same szóstki wtedy), natomiast ja zainteresowałem się fortepianem, pianinem które mieliśmy gdzieś tam w szóstej klasie, kiedy zacząłem słuchać zespołów np. Deep Purple – taki zespół, właściwie od tego momentu zauważyłem, że pianino się rozbiera, można je rozebrać, i że wtedy ma zupełnie inny dźwięk, jest o wiele głośniejsze i można naprawdę nieźle walić w nie, no i tak się zaczęły moje właśnie, moje takie pierwsze próby z instrumentem. Potem w ogóle okazało się, że właściwie moimi mistrzami byli kilku takich ludzi którym do tej pory właściwie wiele zawdzięczam, przede wszystkim takim wiodącym to był szef zespołu Jephrotall, Jean Anderson, on był dla mnie taką postacią wręcz mityczną bo kiedy miałem szesnaście lat posłuchałem płyty Aqualung, i zrozumiałem, że ten człowiek napisał wszystkie teksty, właściwie skomponował całą płytę, gra tam na gitarze na flecie, wspaniale śpiewa, i wtedy zrozumiałem jedną rzecz która wydaje mi się do tej pory jest dla mnie najważniejsza – bo tak naprawdę mnie interesuje wyłącznie muzyka autorska, nie mógł bym żyć bez muzyki autorskiej, mogę żyć bez na przykład super wykonawców w rodzaju zespołu ToTo, nie interesuje mnie maestria wykonania, interesuje mnie przede wszystkim przekaz i to co z tego przekazu wynika.
Czyli na początku to Ty chciałeś być taki Anderson trochę polski, tak?
Nawet o tym nie marzyłem, to było dla mnie tak skomplikowane w ogóle jak bym teraz miał wsiąść do rakiety i odpalić ją i polecieć na księżyc, także to…
Poleciałbyś, swoją drogą?
No poleciałbym pewnie, no jak słuchałem “Ciemnej strony księżyca” zespołu Pink Floyd to dla mnie to były takie wydarzenia – tego rodzaju ekwilibrystyka myślowa przede wszystkim że to była dla mnie rzecz nie do pojęcia kompletnie, natomiast co było ważne w tych wszystkich rzeczach które wtedy słuchałem to było właśnie to że przede wszystkim temu towarzyszył przekaz.
Lubisz Toruń?
Uwielbiam Toruń, spędziłem tam dwanaście lat, bardzo ważnych lat w swoim życiu, i myślę, że jest to miasto takie jak z rysunków Szancera, bajkowe wręcz. Z drugiej strony jest to miasto, które na pewno pozwala na pewnego rodzaju może nie lenistwa, ale na takie zwolnione tempo.
W takich małych, znaczy to nie jest małe miasto, ale w takich miastach trochę jest tak że jak jesteś tam gwiazdą to wydaje Ci się że jesteś już gwiazdą światową właściwie, prawda? Wiele zespołów zatrzymało się na Wybrzeżu na przykład, wydawało im się że już są tak super, że już nie ma sensu jeździć do Warszawy na przykład bo po co?
Ja cały czas myślę o tym co to znaczy być gwiazdą lokalną, bo to jest rzeczywiście najgorszy status jaki się może wydarzyć. Być lokalną gwiazdą to znaczy mieć jakiś sukces który na chwilę był czymś samowolnym..
My się wydaje, że wszyscy jesteśmy tak świetni i że już nie ma sensu…
Na chwilę właśnie ten sukces był sukcesem ogólnym i potem wsiąkamy znowu w to samo środowisko, i cały czas chodzimy w tej starej już trochę skrzypiącej zbroi, wydaje nam się że właściwie ten sukces trwa, a już dawno przestał.
Jak Ci się udało przed tym uciec?
Wydaje mi się, że to nie musi być ucieczka taka związana (z nie wiem) z przeprowadzką, to wydaje mi się jest gdzieś głębiej, to jest sprawa mentalności, bo dla mnie czy ja mieszkam w Kazimierzu czy w Warszawie czy w Tczewie czy w Toruniu, to są to pewne wygody oczywiście i to technicznie łatwiej to wszystko zorganizować, natomiast ja uwielbiam i wracać do Torunia i spotykać się z moimi przyjaciółmi, i to nie polega chyba na miejscu, to polega na tym że gdzieś tam łatwiej chyba maże w tych mniejszych ośrodkach otoczyć się ludźmi, którzy tworzą taki swoisty rezonator naszych sukcesów, i właściwie nie powodują że musimy robić coś dalej, zauważ że jest pewną prawidłowością że wiele karier takich dużych karier zazwyczaj polega na tym, że robią je ludzie z mniejszych ośrodków, większych, to jest jakoś wpisane w ich ambicje, no to że on po prostu muszą zdobywać te większe miasta, oni muszą wchodzić w coraz większe orbity.
Muszą się pokazać lepiej może?
Chcą się pokazać. Mają taki wewnętrzny imperator, żeby tego dokonać, natomiast ci którzy od dawna, których ojcowie stawiali Pałac Kultury na przykład to patrzą na to jak na jeden z budynków, dla mnie wejście, wjazd na Pałac Kultury to było wielki przeżycie bez wzglądu na to czy miałem lat piętnaście i przyjechałem tu z wycieczką szkolną czy potem dwadzieścia pięć i przyjechałem tutaj na pierwsze spotkanie z moim menadżerem z Andrzejem Luderem, także na pewno im z mniejszego miasta pochodzisz tym potem łatwiej o taką bezpośrednią motywację, żeby w tym większym mieście walczyć po prostu i wywalczyć sobie jakąś tam pozycję.
Ty lubisz podróżować?
Tak, bardzo lubię, bardzo lubię podróżować.
Które z tych Twoich podróży są takie dla Ciebie najfajniejsze, najegzotyczniejsze?
Najbardziej egzotyczna no to wydaje mi się że…my z Republiką mamy taki już pewien rytm tych podróży, i właściwie co roku udaje nam się przelecieć nad Atlantykiem, polecieć do Stanów i tam pograć trochę koncertów, zresztą dla naszej publiczności polskiej, my to traktujemy trochę jak taki odległy wyjazd na przyczółek jakiś tam Polski, bo gra się dla Polaków wiadomo tam, natomiast jest to fajna wyprawa zawsze, i zawsze jej towarzyszą jakieś nowe przygody, nieraz bardzo śmieszne.
Na przykład?
Na przykład fakt, że wynikający z dziwnej dykcji takiego pracownika stacji benzynowej, który wprowadził mnie w błąd i powiedział że mamy pięć minut drogi do jakiegoś tam sklepu, spowodował że przeszliśmy na piechotę przez trzy miasta, przez takie miejsca, że my idąc w tych czarnych naszych republikańskich strojach, pięciu facetów bo jeszcze nasz menadżer Jurek Tolak, przez dzielnice po prostu w której podobno ostatnio żaden biały tędy nie przeszedł, wręcz szlakiem który znaczyły nam kościotrupy białych ludzi, ale przeszliśmy to zupełnie, widocznie musieliśmy wyglądać na ekipę jakąś FBI, bo w tych czarnych strojach po prostu wręcz to zahaczało o prowokację, także wszyscy uciekali kiedy nas widzieli, ale przeszliśmy, udało nam się żywcem dojść do jakiegoś tam sklepu muzycznego w którym musieliśmy zrobić zakupy, ale trwało to pół dnia. Ciekawe tam są historie, naprawdę.
Jak wygląda Twój dom? Ile tam osób mieszka, czy to jest dom , czy to jest mieszkanie?
Mieszkanie, takie w miarę duże, także już udało nam się umieścić w takim mieszkaniu w którym mam nadzieję parę lat spokojnych pożyć.
Na terenie miasta Warszawy?
Tak, tak, w Warszawie.
Bo kiedyś zarzekałeś się że z Kazimierza do którego się przeniosłeś nie wyprowadzisz się nigdy w życiu?
Nie mogłem się zarzekać. Ja nigdy nie mówię nigdy. Na przykład w tej chwili – a to nie autoryzowany wywiad jakiś…W każdym razie no Kazimierz jest piękny, no wiadomo, nie jestem tutaj odkrywcą żadnym, że coś takiego stwierdzam, natomiast za często musiałem jeździć do Warszawy. Trochę bałem się powiem Ci szczerze tej statystyki, że jeżeli trzy razy w tygodniu jeżdżę do Warszawy tą Trasą Lubelską, nie najprzyjemniejszą, to jest to trochę kuszenie losu krótko mówiąc, bo im częściej się pokonuje taką trasę tym większej rutyny się nabiera i wydaję się że to właściwie jest nasza trasa i że my mamy tutaj prawo do pewnych przekroczeń, to nie jest dobre. Także postanowiliśmy się przeprowadzić do Warszawy.
Czyli jednak Warszawa, czyli duże mieszkanie w Warszawie, w tym mieszkaniu żona?
No cała rodzinka, no wiadomo, Ania, Bruno, Ania to moja żona, Bruno – najmłodszy, Helenka – średnia, no i Wera – która z nami bardzo często tam przebywa, czyli moja najstarsza córka, która jest ze związku z Małgosią Potocką.
Zwierząt żadnych nie ma?
Są, oczywiście, że są. Jeszcze dochodzi do tego kompletu dochodzi Agnieszka – siostra Ani, która często z nami tam pomieszkuje razem z Buką czyli ze swoją suczką taką buldożką francuską, do tego jest nasza suka wielka dożyca Orka, do tego jest Mimi czyli świnka morska, jest kanarek -Czarek jeszcze.
To każdy ma swoje zwierzątko widzę?
Tak, znaczy ja już to wszystko wymieniłem to całe towarzystwo, oczywiście cały czas są naciski, żeby nowe zwierzęta kupować.
Ale kto tam sprząta w tym mieszkaniu po którym chodzi dziesięć osób i dziesięć zwierzaków?
No jakoś dajemy sobie radę, ja nie ukrywam że ja rzadko sięgam po odkurzacz.
A czy ty jesteś pedantem?
Ja jestem jeszcze czymś gorszym, bo…
Wymagającym pedantem?
Organicznie nie mogę na przykład pracować w pomieszczeniu gdzie jest jakiś bałagan.
Ale sam nie sprzątniesz?
Ale sam bałaganie i to jest jeszcze gorsze.
Ten Twój dom to jest taki dom gdzie wszyscy zbierają się przy śniadaniu, przy obiedzie, są takie momenty kiedy spotykacie się wszyscy razem?
Tak, tak, tak. Wręcz no staramy się. Tak naturalnie to się dzieje, że te posiłki staramy się przeżywać wszyscy razem. To jest bardzo ważne, myślę że to jest fajne.
Ale nie muzykujecie wszyscy przy…?
Nie, chociaż Bruno wykazuje spore tutaj zdolności, a Wera najstarsza mam nadzieję, że tego nie słucha, wydaje mi się że ma naprawdę bardzo ładną barwę głosu i świetną intonację. Mało tego słyszy wszystkie fałsze, także jak ja coś na koncercie jakimś sfałszuję co mi się zdarza…
To wyłapie?
To ona od razu wyłapuje i wstydzi się za mnie.
Jakim Ty jesteś ojcem, wymagającym czy takim modelowy ojciec, który dzieciom wybacza, tolerancyjny taki, czy może masz takie elementy takiego tyrana?
Wiesz, to jest, jakim jestem ojcem to to jest właściwie …
Jakim się wydajesz sobie się być ojcem?
Ja myślę że to jest pojęcie takie dosyć dynamiczne jakim jestem ojcem.
Ale jesteś dla dzieci ostry czy tolerancja pełna dla ich poczynań?
Ja jestem wydaje mi się ojcem takim który nie stroni od bliskiego kontaktu. To znaczy uważam że bardzo …
Czyli lubisz pogadać ze swoimi dziećmi?
Pogadać, przytulić, uważam że to jest bardzo ważne żeby mieć kontakt.
A w skórę dać?
Nie, no daj spokój.
Lecz nie mówię o tym żeby bić paskiem ale żeby w pupę strzelić?
Nie, nie, to jest taka zasada którą ja myślę że warto o tym mówić właśnie przy tego rodzaju okazjach, że wykorzystywanie swojej przewagi fizycznej nad dziećmi to po prostu jest hańba, ja tego nie rozumiem.
Czyli metody kija i marchewki nie ma u Ciebie w domu?
Nie, nie, wydaje mi się, że jeżeli jest jakieś nieporozumienie i dzieciaki nie wyczuwają granic w których powinno jakoś ich zachowanie się mieścić, no to trzeba to tłumaczyć uporczywie, tłumaczyć i tłumaczyć i tłumaczyć…. no po prostu. Po prostu bo nie ma innego wyjścia, oczywiście w razie czego delikwenta łapać i unieszkodliwiać żeby nie czynił zła.
Są takie rzeczy których się boisz strasznie, ale nie mówię już o takich pulach tak nazwijmy egzystencjalnych tylko o takich przyziemnych rzeczach?
Myślę że cały czas no wiadomo, że ten strach towarzyszy naszym funkcjom które pełnimy w życiu, jeżeli pomyślę o tym, że na przykład no przez pół roku oddałbym się nieróbstwu no to myślę że to są takie rzeczy których się boję, nie sprostać pewnym zadaniom które na mnie ciążą, jest to pewnie jakiś tam rodzaj odpowiedzialności.
Ty takich codziennych lęków nie masz, nie boisz się latać samolotem, chodzić wieczorem samotnie po ulicy?
Nie, nie, tego się nie boję, natomiast no te strachy to zawsze są związane z dziećmi, wiadomo, że tutaj wyobraźnia jest straszliwie łatwa do uruchomienia w tym momencie, wiadomo, że jak tylko chodzi o dzieci to od razu cały czas sobie wyobrażamy rzeczy najgorsze które mogą się wydarzyć.
Z Ciebie wychodzi taki naprawdę prawdziwy facet znowu się z Ciebie robi, Ty byłeś w wojsku, prawda?
Byłem, byłem.
Jak długo byłeś? I byłeś jednym z nielicznych polskich muzyków rockowych?
…się paliłem, ale po długiej walce zrezygnowałem i poszedłem po prostu.
To może to wojsko z Ciebie uczyniło takiego twardego faceta?
A to wychodzę na takiego twardego? Nie, nie sądzę.
Znaczy nie tyle twardego co takiego nieulęknionego trochę.
Ja myślę że to nie chodzi o czy ja się nie boję, pewno że się boję, oczywiście że tak, natomiast wydaje mi się, że mam w sobie coś, taką cechę która powoduje że nie unikam trudnych sytuacji, jeżeli one mają mi się wydarzyć to wchodzę w nie raczej tak w sposób otwarty i staram się je zniwelować jakoś, to znaczy nie to, że szukam jakiegoś guza na przykład w jakimś tam towarzystwie, tylko że jeżeli widzę że coś się kroi to raczej wolę sam pierwszy krok zrobić.
A przywalić (tak sobie pomyślałem) komuś byś potrafił jakby trzeba było?
Myślę że tak, wszystko zależy od tego, oczywiście gdyby to dotyczyło wyłącznie mojej osoby to o wiele chętniej bym zwiał z takiego miejsca, natomiast bardzo łatwo przekroczyć te granice jeżeli byłbym w towarzystwie rodziny, no wiadomo że w tym momencie bardzo łatwo mnie sprowokować.
Czyli lęków specjalnych nie masz. A słabości poza bałaganiarstwem?
Słabości pewnie, no przecież to tak: lenistwo – pierwsza słabość, oddawanie się – ja wręcz myślę, że to jest takie pogrążanie się w bagnisku bezczynności przed telewizorem nieraz, to mi się rzadko zdarza oczywiście, ale jak się już temu poddaję to potrafię ze trzy filmy ciurkiem obejrzeć, i z wielkim wyrzutem sumienia idę spać wtedy na przykład. Po prostu nieraz pracuję bardzo intensywnie a nieraz szukam wręcz pretekstu żeby ciągle…, na przykład teraz przed sobą mam mnóstwo, mnóstwo roboty.
I ciągle nowe preteksty wymyślasz, tak?
I teraz właśnie wymyślam dzisiejsze rozmowy z Tobą na przykład, takie kombinacje cały czas takie dziwaczne, ale wiem że potem zapłacę za to wielkim stresem i tym że będę musiał siedzieć po nocach.
Muzycy często żyją w takim swoim zamkniętym świecie i kompletnie nie interesuje ich to co się dzieje w koło, jak ich zapytasz o to co w gazecie dzisiaj rano było to nie bardzo wiedzą nawet co to jest gazeta. Ty interesujesz się tym co wokół Ciebie się dzieje?
Ja się interesuje, niestety interesuję, tak, tak.
A dlaczego niestety?
Mówię niestety dlatego, że z coraz większym niesmakiem obserwuję to co się dzieje i razem ze Zbyszkiem Krzywańskim tworzymy taki klub dyskusyjny dwóch politykierów w zespole i cały czas tam komentujemy to wszystko co się dzieje także właściwie pierwsze pół godziny kiedy się spotykamy po kilku dniach to jest taki dokładny komentarz, właściwie już nawet myśleliśmy o tym żeby się może sprzedać w jakiejś telewizji.
A mógłbyś się zaangażować w jakąś taką działalność nie tyle społeczną co polityczną?
Polityczną wręcz nie, nie mógłbym.
A dać koncert nawet w jakiejś partii, co w Stanach Zjednoczonych na przykład jest bardzo często, że zespoły dają albo na Demokratów, albo na…
Nie, nie. A mamy ciągle tego rodzaju propozycje, mamy ciągle i powiem Ci, że unikam właściwie każdej ze stron politycznych, w związku z tym co się dzieje to unikam bardziej jednych, potem bardziej drugich, ale skuteczność jest cały czas taka sama.
Rozumiem że unikasz tych którzy są u władzy akurat?
Tak, wydaje mi się że to nawet nie o to chodzi, ale raz zdarzyło nam się zagrać nie na jakimś wiecu tylko dla nieistniejącego już kongresu liberalnego, dla nich po prostu jako dla ludzi którzy akurat mieli swoje spotkanie i traktowaliśmy ich jako swoją publiczność i uważam, że tutaj nie przekroczyliśmy pewnego progu, bo co innego jest grać dla kogoś, ja jestem w stanie nawet zagrać dla nie wiem, dla Samoobrony, jeżeli to jest w zamkniętym gronie tylko dla nich, ale być może jakaś myśl przecieknie tam z tego co jest w Republice.
Ja się zastanawiam czy Lepper chciałby Cię posłuchać.
Natomiast co innego jest towarzyszyć jakiejś kampanii wyborczej, to uważam za niedopuszczalne i bardzo fatalnie znoszę to jak jakikolwiek zespół towarzyszy jakiejkolwiek stronie politycznej, uważam że to jest duży błąd.
Lubisz swoje stare teksty? Bo często tak jest że te rzeczy które zrobi się ileś tam lat temu wydają się teraz infantylne, czasem albo niedopracowane?
Nie, nie. Ja uważam że moje stare teksty są bardzo dobre.
Znaczy ja nie mówię że są infantylne albo nie dopracowane, tylko jaki masz do nich stosunek, bo nie mówiliśmy jeszcze o twojej literackiej stronie Twojej twórczości?
Powiem Ci szczerze że ja bardziej się uznaje jednak jeżeli chodzi o warsztatową stronę tego wszystkiego co robię, to myślę że teksty od początku jakoś tam no były doprowadzone do poziomu którego nie muszę się nawet dzisiaj wstydzić. I po prosu nawet teraz kiedy to są teksty które w dalszym ciągu funkcjonują, bo na koncertach wiele z tych piosenek gramy, to przecież mógłbym coś poprawić gdybym chciał, a jednak nie robię tego, oczywiście jest też….
To może z lenistwa nie robisz?
Nie, nie, to nie chodzi o lenistwo, oczywiście jest też inna sprawa, że one właściwie przestały być moją własnością kiedy je gdzieś tam wydałem na płycie i kiedy utrwaliły się we wspomnieniach tych wszystkich, którzy je wtedy poznali, ale wydaje mi się że nie są to rzeczy których mogę się wstydzić.
Znasz naprawdę wszystkie swoje teksty na pamięć?
Tak, tak, oczywiście jeżeli wchodzimy powiedzmy w orbitę kilku nowych, następnych które na przykład sobie przypominamy, po to żeby zagrać to muszę je sobie przypomnieć, to polega również na tym, że nieraz trudno mi powiedzieć tekst na pamięć bez grania, że poprzez ruchy uruchamia się coś tam, jakiś korytarz w moim mózgu który pozwala na to żeby grając akord D- mol właśnie następuje taka linna faza słowna.
Jakie jest największe marzenie? Masz takie marzenie naprawdę takie wielkie marzenie realne?
Hm, hm, hm…Wielkie marzenie? Właściwie moim wielkim marzeniem ciągłym takim chociaż pewnie chciałbyś usłyszeć ja wiem, jakąś taką żeby…
Nie, nie, nie to bym chciał usłyszeć.
Dla mnie to wielkie marzenie to jest zachować ten status który jest w tej chwili.
Czyli jest Ci dobrze na świecie?
Żeby moja praca była moją pasją, tak jak jest w tej chwili, żeby nie było specjalnych takich rewolucji w tym co robię po prostu, bo to jest cały czas pokonywanie tych samych trudności oczywiście w pewnym sensie coraz to nowych ale to jest takie no borykanie się z nowymi pomysłami, ale powiedzmy że to jest moja pasja, więc lubię to robić i jakiekolwiek pieniądze z tego są na przykład, to one muszą mi wystarczyć i to jest bardzo dobre.
Masz dyplom ukończenia studiów wyższych?
Nie, nie mam.
Nie masz?
Nie mam.
Na początku studiowałeś w Toruniu na wydziale to był wydział…
Tak, to filologia polska.
Czyli polonistyki, i nie ukończyłeś tych studiów, tak?
Widzisz, to to jest ta odpowiedź tutaj…
Egzaminy zdane a pracy magisterskiej nie ma?
Praca magisterska nie, poczucie wolności już mi uderzyło do głowy, Republika, koncerty, czy ja wiem czy niestety, no po prostu inne rzeczy mi się zdarzyły w życiu. No wiadomo że to tak musiało być a nie inaczej.
A Ty dobrym studentem byłeś? A czy upatrywano w Tobie jakiegoś przyszłego polonistę?
Wiesz że bardzo fajnie przeszedłem przez praktyki nauczycielskie, i to w podstawówce i w szkole średniej – w liceum w Toruniu, do tej pory jeszcze znajduję…
Wychowanków?
Wychowanków oczywiście na krótkim dystansie, ale to była rzecz którą wydaje mi się mógłbym robić i to z jakimś tam powodzeniem, także to nie byłoby chyba nawet takie złe, ale rzeczywiście była to taka sytuacja, że ja dziwię się właściwie sobie dlaczego nie skończyłem tej pracy bo miałem świetny temat, sam sobie go wybrałem, bo pisałem o takich bardzo krótkich formach poetyckich, takich siedemnastozgłoskowcach japońskich, na podstawie jeszcze w dodatku takich wierszy napisanych przez Grochowiaka, więc materiał literacki miałem po prostu wymarzony, i mnóstwo prac zgromadziłem, i część już tej pracy napisałem no ale potem po prostu już nie to że nie było czasu, tylko nie odczuwałem takiej potrzeby, żeby to skończyć.
A Ty prowadziłeś takie życie studenckie trochę, czy to już było raczej życie wtedy muzyka rockowego?
W drugiej części studiów to już byłem muzykiem, już byłem muzykiem i muszę powiedzieć że tam zarwałem jeden rok, wziąłem urlop dziekański, tam kombinacje różne się odbywały alpejskie żeby doprowadzić to do absolutorium tak jak się udało, nie mniej jednak bardzo fajnie wspominam ten okres, wydaje mi się że polonistyka dużo mi dała i wydaje mi się, że to są świetne studia, kontakt z ludźmi z którymi nie tylko studiowałem ale przede wszystkim…
Ale przydała Ci się w tym co robisz?
Tak, tak, myślę że tak. Nie twierdzę że bez tego bym sobie jakoś tam nie poradził, ale myślę, że to mi dało na przykład taka dużą pewność siebie, choćby to że na przykład z taką sporą pewnością mówię że warsztatowo moje teksty z tego okresu są niezłe….
Jakiś profesor Ci je kiedyś ocenił?
Nie, nie natomiast bardzo miałem takie sympatyczne kontakty w związku z tym że Republika już istniała i że jakoś tam była poznawana i wręcz analizowana na niektórych zajęciach te teksty. Nie miałem z tego powodu żadnych skutków ubocznych
O Twoich tekstach już ktoś napisał pracę magisterską?
Tak, powstawały takie prace, bardzo ciekawe zresztą.
To lada moment szkołę będziesz może mógł mieć swojego imienia?
Nie, ha, ha, ha… oj nie, nie.
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI ROZMAWIA Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM
MASAKRA
Grzegorz, obiecywałeś mocną płytę i faktycznie ma ona całkiem mocne otwarcie. Funkujący rytm, podelektronizowane brzmienie, krzykliwy i od razu kojarzący się z Republiką refren, solówka gitary… Słuchamy o tym, jak kompromisy się do nas łaszą, potem zaś jest: wolę masakrę… Ale nie chce mi się wierzyć, żebyś zamierzał przekonywać nas do takich metod postępowania. O co właściwie chodzi?
G.C. : Powiem ci, z czego wziął się ten tekst. Przeczytałem esej pewnego niemieckiego polityka, myśliciela, na temat partii centrowych. Dziwna rzecz, bo była właściwie napisana przeciwko takim partiom… Mnie to zainteresowało, choć estetycznie skłaniam się ku politycznemu centrum po prostu widzę tam fajniejsze twarze… A ten autor pisze, że chęć przetrwania za wszelką cenę lokuje się właśnie pośrodku. W związku z tym właściwie nie można nic przeprowadzić bez takich krańcowych, ostatecznych wyborów. Takich, które dokonują partie skrajnie lewicowe czy skrajnie prawicowe. Ci ludzie, oczywiście, ranią nas już swoja obecnością, ale to dzięki nim polityczne centrum wchodzi do tej zimnej wody… Na tym też właściwie polega filozofia tego numeru i tej płyty. Nie chcieliśmy kolejny raz powoli wchodzić do mętnej, zimnej wody. Tak, żeby nikt tego nie zauważył.
Ja jednak dostrzegam tu jakiś kompromis artystyczny, o który zresztą nie mam pretensji. Coś zmieniacie, ale jak już powiedziałem też zachowujecie wiele swych brzmieniowych patentów.
G.C. : Bo skacząc do tej zimnej wody niesiemy siebie. To jest chyba normalne, że jakaś nasza substancja pozostaje nawet przy najostrzejszej selekcji.
MAMONA
Najwyraźniej chcesz podrażnić się z publicznością. Oto w drugim utworze płyty dogadzasz republikańskim fanom fortepianem z okolic Białej flagi, z premedytacją przybliżasz się do waszych największych przebojów z początku działalności, lecz do tego raczysz słuchaczy deklaracją: ta piosenka nagrana jest dla pieniędzy…Czy to aby nie za ryzykowne?
G.C. : Rzeczywiście jest tu taka pieczątkowa faktura republikańska… A ja chcę prowokować. Bo cały czas dostrzegam w naszym rockowym otoczeniu takie podejście: byłoby fajnie, żeby piosenka stała się wielkim hitem, ale żeby przy okazji udało się zachować pewien rys progresywności-undergroundowości. I właśnie dlatego jedną piosenkę złożyłem na ołtarzu nowego boga, którego mamy wszyscy od kilku lat i który ma na imię Mamona. To wyłącznie dla niego.
Miałeś już w przeszłości poważne potyczki z częścią rockowej publiczności. Wynikały one z pomówień Republiki wtedy symbolu rodzimej new wave o przesadną komercjalizację. Przypomina o tym reprodukcja nadpalonej okładki pierwszego albumu, zamieszczona na kopercie Nieustannego tanga. Odpowiedz mi więc jednak wprost na moje pytanie: czy nie boisz się wywoływać wilka z lasu?
G.C. : Oczywiście, że się boję. Ta piosenka może być dwuznacznie odebrana. I ja wręcz tego chcę. Mamona idzie pierwsza do emisji… Nie czujesz w ujęciu tego tematu lekkości? Nie należy przyjmować tego tekstu w tabletce refrenowej. Zauważ, że tam jest przeprowadzony cały wywód. Facet się ucieszył, że napisał piosenkę, ale chce zrobić tak, żeby to było wyłącznie dla pieniędzy. Nie chce używać tych wszystkich rzeczy, których się zazwyczaj używa, aby pozakrywać te wstydliwe części ciała. Wtedy zazwyczaj pisze się o miłości, o podłości polityków, innych takich sprawach. A ja po prostu odrywam te treści. Tyle razy słyszałem jak ludzie śpiewali o miłości, a nie wierzyłem im, bo wiem, że robią to tylko dla pieniędzy… To wywód zmyślnie przeprowadzony, a jeśli ktoś tego nie rozumie niech przepada (śmiech).
Z.K. : Refren tej piosenki jest na tyle chwytliwy, że mam nadzieję zmusi słuchacza do wejścia w canto. Żeby posłuchał tego uważnie w całości.
Chciałbym teraz zapytać Zbyszka, czy bywa recenzentem twoich tekstów…
Z.K. : Prawda jest taka, że gdy Grzesiek przynosi tekst, to już przeszedł o n przez jego wewnętrzną cenzurę i kilka cenzur domowych (śmiech). Tak, że przy tej płycie widziałem tylko jedną próbkę tekstu, która odpadła i to z przyczyn pozaartystycznych. Natomiast Mamona mnie od razu chwyciła. Bo, gdy analizuje się to, co jest w tych zwrotkach
– naprawdę wszystko jest jasne.
Porozmawiajmy może o muzyce. Firmujecie ją wspólnie, ale w przypadku takiego utworu jak Mamona trudno mi domyślić się, co było wkładem Zbyszka… To bardzo ciechowska kompozycja.
Z.K. : Lepiej nie robić takich analiz przy tej płycie. Różne elementy składają się na naszą współpracę.
G.C. : Siedzieliśmy kilka miesięcy u mnie w domu. I każdy z nas ma różny wkład w poszczególne piosenki.
Waszą pierwszą wspólną kompozycją, zamieszczoną na płycie Republiki, był Obcy astronom. Pełna uroku piosenka, wyróżniająca się na Nieustannym tangu, z bardzo nietypowym początkiem jak na republikańskie normy z tym oktawowym skokiem i zjazdem sekstą…
G.C. : Akurat linia melodyczna była mojego autorstwa.
Z.K. : Nawet kawałka wokalu bym nie wymyślił.
Dlaczego dopiero teraz spółka Ciechowski-Krzywański zdecydowała się przygotować materiał na całą płytę?
Z.K. : Powiem szczerze: dawniej niespecjalnie miałem czym się pochwalić. Nie wychylałem się, bo twierdziłem, że jeszcze nie umiem. Grzegorz przede wszystkim wyznaczał tan nasz nurt artystycznie.
ODCHODZĄC
Udana, nastrojowa piosenka, która pewnie bardziej przypadnie do gustu zwolennikom solowego Ciechowskiego, niż ortodoksyjnym fanom Republiki…
G.C. : Kto wie, czy gdybyśmy kiedyś robili ballady i mieli takie możliwości jak dziś nie brzmiałyby one podobnie?
A tak przy okazji. To kolejne przypomnienie, że Zbyszek coraz bardziej staje się gitarzystą unplugged…
Z.K. : Mniej więcej od roku wróciłem do gitary klasycznej. Zobacz jaki mam pazur (śmiech).
Sprawia mi to frajdę.
Grzegorz, powiem krótko: wyjątkowo podoba mi się tekst tej piosenki. Jest bardzo w twoim stylu i do tego wypada świeżo. Wspaniały dowód, że potrafisz się poetycko zmierzyć z tematem gasnącej miłości: możesz zabrać co chcesz / najlepiej zabierz mnie / jestem lżejszy od fotografii / z których będziesz mnie teraz wycinać…
G.C. : Traktuję ten utwór jako jedną z tych ostatecznych piosenek. Takich, które ogarniają nas, wciągają w siebie… Strasznie mnie ten tekst przytrzymał. Napisałem chyba z osiem różnych wersji, jedna głupsza od drugiej. To są takie krótkie formy, w których musisz zawrzeć całą opowieść. Mało tego: jeszcze dołożyć w refrenie coś, co tę opowieść kwituje. Tak że formalnie było to strasznie trudne. Myślałem, że zwariuję.
Z.K. : Gdy w końcu zadzwonił do mnie i powiedział mam, to powiem ci kamień spadł mi z serca.
G.C. : Powiedz, co było dalej…
Z.K. : Przeczytał mi. No świetne mówię. A on na to: Ale smutne… Taką solówkę zagrałeś, że tekst musiał być smutny.
G.C. : Oczywiście piszę swoje rzeczy do skończonych aranżacji…
13 CYFR
No, tutaj poszaleliście. Urozmaicony utwór o niepokojącej atmosferze i ciekawym brzmieniu. Skoki dynamiki i zaskakujące zmiany aranżacji. Na dodatek Grzegorz to szepcze, to niemal krzyczy, a i jeszcze gra na flecie…
G.C. : Mój ukochany numer z tej płyty.
Z.K. : Też go uwielbiam. Jest taki transowy i kołyszący.
G.C. : Dziwadło straszne… I również tu miałem problem z tekstem. Moje męki obserwował Leszek Kamiński (realizator płyty przyp wk). Czuł się odpowiedzialny za to, co działo się z tekstami, bo jego termin spowodował, że musieliśmy wejść szybciej do studia. Gdy materiał był skończony muzycznie, a teksty w robocie. Chociaż ja nie mam do niego pretensji, bo potrzebuję takiej presji… I Leszek w geście solidarności przejrzał tomik moich wierszy, który mu podarowałem. Chodził, chodził po studiu i powiedział w pewnym momencie: Ogólnie mistyka, ale jest jeden, który idealnie by się nadał (śmiech). I 13 cyfr to taki przetransponowany wiersz. Przyłożyłem to do muzyki i w pięć minut miałem gotowy tekst. A w ogóle 13 cyfr to cała historia. To był taki czas, gdy moja Ania wyjechała na stałe do Ameryki, a ja wydzwaniałem do niej. To jest opowieść o tym, jak przenosiłem się coraz dalej wykręcając kolejne numery…
Może jeszcze opowiedz, jak powstawała muzyka.
G.C. : To utwór w większości posamplowany i nagrany u mnie w domu. Przy tej płycie ogólna zasada była taka, że wiele rzeczy było gotowych już w domu, a potem niektóre wymienialiśmy w studiu. Na przykład automat na żywą perkusję… Leszek robił też nowe ujęcia gitar bo jest mistrzem w gitarach. W tej dziedzinie jest niesamowity. Była też cała epoka nagrywania moich wokali. Jakby mnie przepuścił przez maszynkę do mięsa (śmiech).
PRZECZEKAJMY NOC
Macie tu jakby psychodeliczne brzmienie. Zresztą interwencje organów też kojarzą się z rockiem sprzed lat… Jeszcze raz nabraliście ochoty na muzyczne stylizacje?
G.C. : To wzięło się z tego dworcowego efektu, który wchodzi na początku. Wiadomo było, że potem musi być w wolnym tempie. Poruszaliśmy się bardzo intuicyjnie.
Tekst Przeczekajmy noc jest twoją kolejną wyprawą w krainę miłosnych dramatów. Każdym neonem mówisz nie…
G.C. : Dziewczynom podobają się takie numery (śmiech). Są utwory dla dziewczyn i są dla chłopaków. Ten jest dla dziewczyn. A dla chłopaków jest Masakra albo Sado-maso piosenka (śmiech).
SADO-MASO PIOSENKA
Efektowny riff gitarowy na otwarcie, później może byłoby nawet trochę demonicznie, gdyby nie ten tekst: łączy ich jedna sprawa / sado-maso zabawa… Grzegorz, daruj, ale jakoś nie wciągnęła mnie ta twoja opowieść na temat niezdrowej odmiany męsko-damskich związków… Umiarkowanie mi się podoba
G.C. : Myślę, że dotyczy to sytuacji, która nam wszystkim umiarkowanie się podoba.
Warto było pisać o czymś wałkowanym od lat przez psychologów w popularnych publikacjach?
G.C. : Pewnie, że warto. Bo nadal niektórzy wszystko robią, aby być w takim układzie. A niektórzy nie zdają sobie sprawy, że taki układ można przerwać… Poza tym mam wrażenie, że traktujesz muzykę i tekst jako rzeczy, które stoją obok siebie. A u mnie tekst wynika z muzyki. Tak długo piszę go, aż nie ma żadnej dysharmonii między tym, co zawiera, a skończoną aranżacyjnie piosenką. To są struktury, które się wzajemnie przenikają. Dla mnie w te riffy, w tę aranżację po prostu wpisana jest taka właśnie treść. Gdybym chciał, żeby był tu inny tekst, to najpierw musiałbym zmienić muzycznie ten numer…
Z.K. : To jest ulubiony utwór mojego czteroletniego syna. Próbuje śpiewać cały riff.
G.C. : Mojego Bruna (syn Ciechowskiego przyp. wk) też.
Sądzę, iż rozmowa o tym numerze to dobra okazja, abym powiedział Zbyszkowi, że w ostatnich latach zaskakuje mnie swadą z jaką porusza się po wysmakowanych stylach gitarowego, rockowego grania. Już na Siódmej pieczęci, w Przeklinam cię za to, dałeś do zrozumienia, że odpowiada ci kingcrimsonowa szkoła…
Z.K. : Uwielbiam tak grać. To jest w tradycji, ale na peryferiach. Co nie zmienia faktu, że dla mnie to główny nurt rocka. I będę się chwalić: to są rzeczy trochę odważne. Niezbyt często stosowane. Mało kto gra takie interwały jak w Sado-maso piosence. Posłuchaj, co sądzą o tego typu graniu młodzi gitarzyści. Dla nich to są obce rejony… A Robert Fripp jest jednym z moich ulubionych gitarzystów. Drugim takim mistrzem gitary jest dla mnie Frank Zappa… Niedawno dorwałem trzy płyty Frippa z lat osiemdziesiątych, tytułów nie pamiętam. Okazuje się, że używając gitar akustycznych można grać z takim czadem… Mocno aranżowana muzyka, ale fantastyczna.
RAZ NA MILION LAT
Liryczna piosenka, domieszka tajemniczych brzmień w aranżacji, ale bywa też mocniej, choć temat na pewno nie należy do obrazoburczych…
G.C. : Jest to historia wielkiej miłości, która zaczęła się od niepozornego spotkania. Mówię o tym, jak niepostrzeżenie możemy wpaść w otchłań miłości… Jak dla mnie to jedna z trzech najlepszych piosenek z tej płyty.
GRAMY DALEJ
Komputerowy rytm jako swego rodzaju kanwa… Odrobina groteski, szaleństwa w ogólnym brzmieniu, co pasuje do atmosfery teksty, który opisuje dość szczególną sytuację…
G.C. : Założenie było: żywe bębny połączone z elektroniczną fakturą. A Krzywańskiego czuje się w akordach…
Z.K. : A że są tam porąbane akordy, to inna sprawa. Chociaż chyba nie słychać, że porąbane…
G.C. :Miałem problem z tym numerem. Jest taki trochę głupkowaty. Nie mówię o tekście. Mówię o rytmice, którą wykombinowałem do akordów Zbyszka… Trzeba było jakiejś opowieści z zakrętem. I ona ma zakręt. Na początku wydaje się, że to zwyczajny Ibisz show, gdzie ludzie biorą udział w konkursie na najlepszą parę… A raptem okazuje się, że wśród nich jest terrorysta, który porwał dziewczynę i udaje, że z nią tańczy…
Z.K. : Niektóre sado-maso związki też chodzą na takie imprezy. (śmiech)
STRAŻNIK SNU
Uważam, że to jeden z bardziej przebojowych utworów z Masakry.
G.C. : Tak. Ale do promocji albumu bym go nie dał. Nie myślę, aby dobrze odzwierciedlał charakter płyty.
Właśnie. Jakby znać tu wasze rozterki. Te udziwnienia brzmieniowe podkładu jakby mają przesłonić fakt, że po prostu popisaliście się dobrym i całkiem łagodnym, popowo-rockowym numerem.
G.C. : To nie jest łagodzenie. To raczej szukanie równowagi. Tylko wtedy zdecydowalibyśmy się na dziesięć czysto rockowych rzeczy, gdybyśmy uważali, że akurat to są te najbardziej wartościowe. Nasza bezkompromisowość polega raczej na tym, że myślimy wyłącznie o swej wygodzie, o równowadze wewnętrznej.
Z.K. : Ja bym w ogóle tego nie klasyfikował. Po prostu jakaś część płyty… Zauważ, że wielu twórców z premedytacją dodaje coś, co jest ładne. A tu też jest ładny wokal, ładny przebieg akordów, ładny temat na gitarze…
KONIEC CZASÓW
Udało wam się tu uzyskać całkiem frapujące połączenie drażniąco elektronicznych brzmień z akustycznymi. Jest też solo syntezatora niemalże cytujące zagrywki Keitha Emersona sprzed lat.
G.C. : Tak, to wręcz stylizacja. Stare, dobre czasy powracają w tym utworze.
A w tobie jako autorze tekstów znów się budzi prowokator. W każdym razie jest: Nie ma o czym pisać / skończyło się / nie ma murów by walić w nie / upartym swym łbem… A może to skończyły się czasy należy odebrać jako przejaw twojego zgorzknienia, zniechęcenia?
G.C. : Tak naprawdę te czasy się nie skończyły. Skończyły się tylko w nas. A powracają dzięki coraz to innym ludziom… O tym, ogólnie biorąc jest ta piosenka. Jest też jakimś podsumowaniem moich takich samotniczych wysiłków w dziedzinie pisania tekstów. Był to rzeczywiście ostatni tekst, jaki napisałem na tę płytę… Chciałem uzmysłowić sobie, dlaczego coraz bardziej męczą mnie te nowe piosenki, które mam napisać. Dla siebie, nie – dla kogoś… Na przykład dla Justyny (Steczkowskiej przyp.wk) przychodzi mi to wiele łatwiej… To jest tak, jak się pije do lustra. Tak samo do siebie się pisze. Trzeba unieść ciężar tych wszystkich deklaracji, która ma się za sobą… Z latami kończy się w nas coś, co powoduje łatwość formułowania sądów, ale również piosenek. Do tych rzeczy trzeba dogrzebywać się coraz głębiej. Powiem ci, że właśnie dlatego długo zbieraliśmy się do tej płyty. Trzy lata dzielą ją od poprzedniej… Naprawdę nie wynikło to z tego, że miałem inne swoje zajęcia: OjDADAna, dwie płyty Justyny, płyta Antkowiaka… Cały czas myślałem, jaka ma być ta następna Republika po takiej wpadce, jaką okazała się Republika marzeń…
Też nie przekonywały mnie tamte próby połączenia elementów republikańskiego stylu ze zwyklejszą, popularną piosenką. Ale aż tak strasznie nie było…
G.C. : Ja bym to ostrzej ocenił. Z tej płyty teraz ze dwa numery nadają się do słuchania. Zapytaj mnie, czy cię kocham i Rak miłości, tam jest już pewna transowość, która mi odpowiada. A tak w ogóle od dawna jej nie słucham.
Czy należysz do muzyków, którzy chętnie słuchają własnych płyt Bo znam takich, dla których jest to katorgą bez względu na walor nagrań…
G.C. : Po to nagrywamy, żeby sobie posłuchać. Przede wszystkim (śmiech).
Na Republice marzeń wasz basista, Leszek Biolik, był razem z tobą – współkompozytorem kilku piosenek. Czy nie obawiasz się, że to, iż nie miał wkładu w nowy materiał, będzie rzutowało na atmosferę w grupie?
G.C. : Nie. To nie jest groźne, gdy mówi się otwartym tekstem… Z początku intuicyjnie, a potem bardzo świadomie skierowałem całą technologię powstawania płyty w stronę Zbyszka. A Leszek wycofał się. Nawet miał coś do pokazania, ale ja nie podjąłem tego tematu, bo przekonałem się, że zmierza w inną stronę. Poza tym sam mi powiedział: Chciałbym się z tego wycofać. Pomyślałem, że jak będziecie we dwóch pracować nad tym materiałem, to będzie czystszy pod względem stylistycznym. To był jego wybór. I dzięki temu płyta rzeczywiście jest bardziej klarowna stylistycznie. Co nie wyklucza, żeby komponował dla Republiki w przyszłości…
HUBERT MUSIAŁ I PIOTR WALIZKI ROZMAWIAJĄ Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM
(listopad 1998)
Pytany o pracę nad nową płytą Masakra, Grzegorz Ciechowski odpowiada:
Ciężko było jak cholera, ale wydaje mi się, że doszliśmy do takiego miejsca, w którym bez wstydu można tę płytę pokazać. Odkąd w lutym ze Zbyszkiem Krzywańskim zacząłem pracować nad materiałem muzycznym, to ten materiał zaczął się nam powoli jawić jako coś, co momentami jest niemal ortodoksyjnie Republikańskie. I to utwierdziło nas w przekonaniu, że w tę stronę powinniśmy pójść.
Trzeba było zdefiniować starą Republikę i dopiero na tej bazie budować nowy wizerunek zespołu. Ograniczenie się do starego, sprawdzonego układu kompozytorskiego Ciechowski-Krzywański pozwoliło zachować czystość stylistyczną. Dlaczego w takim razie było ciężko jak jasna cholera?
Tak między Bogiem a prawdą powinniśmy nagrać tę płytę mniej więcej w rok po Republice marzeń. Czekałem sobie spokojnie na taki moment, kiedy odnajdzie się we mnie ochota na sformułowanie czegoś nowego. Tym razem nie było przerw na grę w ping-ponga. Stół jest w garażu… Było mnóstwo roboty, bo mnóstwo rzeczy odrzuciliśmy, jakieś dziesięć utworów pogrążyło się w niebycie… To było uporczywe doszukiwanie się w sobie komunikatu. W studiu pomysły kumulują się, nakładają na siebie i powstaje piosenka, a z tekstami jest zupełnie odwrotnie. Kiedy zaczynam tę robotę, chłopaki salutują, oddalają się i czekają. Nie śmią nawet zadzwonić i zapytać, czy coś napisałem, bo ja im odpowiadam: A w zęby chcesz To jest taka sytuacja, że lepiej nie pytać…
Zazwyczaj pracuję pod presją i od pewnego momentu stale. Siedzę i w gotowości rozglądam się, co się dzieje wokół mnie, przeglądam gazetę i szukam jakiejś frazy, choćby dwusłownej…To straszny okres dla mojej rodziny. Staję się wtedy mało dostępny i nerwowy. Jak urzędnik siedzę w słuchawkach lub bez, łażę po pokoju, sięgam po słowniki synonimów. Pętla terminów coraz bardziej się zaciska. Następnego dnia idę do studia i mam tylko popołudnie , żeby napisać tekst. Napisałem już pięć wersji i wszystkie są do dupy. A ten, nad którym pracowałem przez ostatnie pięć dni jest jeszcze gorszy, niż sobie to wyobrażałem.
Ponad półtora roku temu Grzegorz powiedział, że dopóki zespół, a głównie on sam, nie będzie absolutnie pewien swojego głosu w sprawie Republika, nie zdecyduje się na nagranie płyty.
To ma być prawdziwa historia a nie kontraktowe zobowiązanie.
Już wtedy określił, że ta płyta nie będzie dla niego ostatnim ratunkiem przed zatonięciem. Tytuł najnowszego albumu i zarazem otwierającej go piosenki, Masakra jest konsekwencją tych słów. Żadnych kompromisów, żadnego schodzenia na pobocza. Po prostu:
Wolę masakrę.
Właściwie jesteśmy u progu tej płyty i nie wiemy, co się wydarzy. To jest wysłana przez nas z bezludnej wyspy butelka z najlepszymi życzeniami, a nie z wołaniem o pomoc. Nie prosimy o wsparcie, tylko życzymy wszystkiego najlepszego… Często w imię wyboru przetrwania, choćby oślizłego, żadnego, skazujemy się na kompromisy, a tak naprawdę wygrywamy, omijając te kompromisy. Kiedy mamy lat 18, stajemy na krawędzi sceny, rzucamy się w publiczność, plujemy na wszystkich i uprawiamy wszelkie formy miłości, tudzież narkotyków i wydaje nam się, że to się nigdy nie skończy. W momencie, kiedy mamy za sobą pewne doświadczenia, zastanawiamy się nad wszystkim… Na tym polega cała sprawa. Jasne, że jest możliwość, że spieprzając się z wodospadu na łeb na szyję, możemy raz na zawsze zakończyć historię, ale jeżeli to się uda, to… jest to wyzwolenie i kompletnie nowa sytuacja dla każdego z nas. Dlatego musimy w wyrachowany sposób szukać takich rozwiązań w swoich głowach.
(…)
Pierwszym singlem i zarazem tekstem organizacyjnym tej płyty jest Mamona. Ironiczny tekst, bo chcąc nie chcąc, też myślę o tym, że fajnie jest zachować autentyczność i niezależność, ale 200 tysięcy sprzedanych płyt też by się przydało, prawda? Widzę mnóstwo zamaskowanych prób uzyskania pieniędzy. Ta piosenka jest o tyle uczciwa, że nie posługuje się żadnymi innymi historiami. Nie udaje miłości, nie udaje niewinności, nie udaje polityki, nie opowiada o niczym innym. Wydaje mi się, że takie stawianie sprawy, przynajmniej raz na płycie jest uczciwe. Rynek domaga się od nas takiej deklaracji. Zachowuję dystans, bo jak prostytutka nie idę do końca w uprawianiu kontaktu z mamoną – usta zachowuję dla siebie.
(…)
Tak naprawdę to nie pop zalał rynek rockowy, tylko muzycy rockowi przestali mówić otwartym tekstem. Zauważyłem – szczególnie w ostatnich latach – że artyści lat 90. nauczyli się bardzo szybko jednej rzeczy – że ZAIKS działa. Że bez względu na to, co napiszemy, a mamy akurat dobrą falę sprzedaży płyt i promocji, przynosi to pieniądze. Tekst nie musi być dobry, wystarczy żeby był. I to jest upadek. To jest fala popu, która nas zalewa. Tylko wtedy, kiedy omijamy prawdziwe tematy i poddajemy się wyłącznie zarabianiu, ginie coś, co łączy się z pasją, z fanklubami, z tym że ludzie szaleją za jakąś muzyką. Dziś wszystko jest zorganizowane i opłacone.
(…)
Zespół rockowy nie powinien nikomu pokazywać żadnego demo. To jest wbrew zasadzie rocka. To tak jakby ktoś mówił do młodej pary: Zanim weźmiecie ślub, musicie pokazać, jak się będziecie kochać. Zaprezentujcie takie demo miłości. Tam też musi być spontaniczność i prawda jak w sztuce. Nie może być tak, że artysta pokazuje dwadzieścia utworów a sklepikarze wybierają z tych dwudziestu dziesięć. Widzę, że ludzie lubią swoje płyty dopiero wtedy, kiedy się dobrze sprzedają, bo nie są w stanie ich obronić.
Grzegorz już teraz lubi swoją płytę, więcej – jest w stanie zrobić wszystko, by jej bronić.
(…)
Każda płyta to dla mnie powracające pytanie o teksty. Zresztą wątpię w kolejne ich formy w piosence Koniec czasów, ostatniej piosence, jaką napisałem na tę płytę. Sformułowanie, którego użyłem w jej zakończeniu: Kiedyś wszystko czułem, a dziś tylko wiem, to coś, co mnie bardzo uderzyło w wywiadzie, którego udzielała kiedyś Ula Dudziak na temat swojego związku z Jerzym Kosińskim. To gorzka opowieść o tym, że skończyły się czasy na coś, a ja twierdzę, że te czasy się kończą w nas. Kończą się w nas świeżość i możliwość czucia wszystkiego. Coraz więcej wiemy, ale czujemy coraz mniej. I warto sobie z tego zdawać sprawę. Nie ma co udawać, że do końca naszych dni pozostaniemy świeżymi i otwartymi artystami. Ludzie z takimi doświadczeniami jak ja muszą naprawdę ostro kombinować, żeby odnaleźć w sobie usprawiedliwienie nagrania nowej płyty i żeby to wobec nas samych nie było aktem rozpaczy – na tyle naciąganym, że nikt się tym nie zainteresuje. Im wcześniej, tym lepiej nagrywać płyty, bo jak łatwo, z jaką lekkością dochodzimy do pewnych rozwiązań na początku drogi i z jakim trudem to się dzieje później.
(“Playboy”; Nr 3 (52), marzec 1997 rok.)
SZCZERA ROZMOWA Z OBYWATELEM CIECHOWA O ROLI MEDIÓW W KARIERZE MUZYKA,
MODZIE NA LUDOWOŚĆ, RÓŻNICACH POMIĘDZY POETĄ I TEKŚCIARZEM, PERYPETIACH RODZINNYCH,
A TAKŻE O TYM, DLACZEGO NIE UWAŻA SIĘ ZA WOKALISTĘ
Jest muzykiem wszechstronnym, komponuje, aranżuje, pisze teksty, śpiewa. Ostatnio ukrywa się pod pseudonimem Grzegorz z Ciechowa, wcześniej znany jako Obywatel G.C. Światu dał się poznać w 1981 roku, kiedy założył zespół rockowy Republika. Muzyką zajmował się jeszcze na studiach w Toruniu. Jego zespół “Symboliczna Łapka Misia” grał głównie samby, bossanowy, ogólnie – muzykę jazzową.
Republika wystartowała ostro. Niemal natychmiast, na II Festiwalu Nowej Fali okrzyknięto ją odkryciem roku. Debiutancki album grupy “Nowe sytuacje”, był właściwie w całości dziełem Ciechowskiego. On bowiem był autorem wszystkich tekstów i muzyki. Był zdecydowanym liderem zespołu. O Republice mówi się, że jest jednym ze sprawców polskiego boomu rockowego początku lat osiemdziesiątych. Zespół osiągnął wtedy taką popularność, że nawet powstawały apokryfy tekstów ich piosenek. Cała młodzież śpiewała wtedy pierwszy wylansowany przez radiową Trójkę kawałek Republiki, “Kombinat”, bawiła się przy “Telefonach”, “Psach Pawiowa” i wielu innych przebojach. Teksty Ciechowskiego mówiły przede wszystkim o miłości, samotności, bezsensie rzeczywistości. Wtedy, na początku lat osiemdziesiątych, wielu znajdywało w nich aluzje polityczne.
Republika była na szczycie. Tymczasem w rok po wydaniu następnej płyty, “Nieustanne tango”, zespół się rozpadł. Jako oficjalną przyczynę podawano względy ekonomiczne. Jednak nie bez znaczenia był chyba fakt, że w tym samym czasie nastąpił też nagły spadek popularności zespołu. Na festiwalu w Jarocinie w 1984 roku (1985, przyp. PM) doszło do palenia płyt Republiki, a zespól został obsypany “pomidorowym gradem”. Od 1986 roku Grzegorz Ciechowski, już jako Obywatel G.C., wydał kilka piyt solowych, m.in.:”Obywatel G.C.”, “Tak, tak” i “Stan strachu”. Wyjeżdżał do USA, w 1990 dał świetny koncert w Opolu. Po pięciu latach zdecydował się reaktywować Republikę. Na płycie “1991” znalazły się stare utwory w nowych aranżacjach. Rok później okazało się, że solowa działalność Ciechowskiemu odpowiada, gdyż znów nagrał płytę jako Obywatel G.C. “Obywatel Świata” nie odniósł jednak sukcesu. Może dlatego Republika nagrała następną płytę – “Siódma pieczęć”. Ciechowski najbardziej ceni sobie ten właśnie krążek zespołu, choć opinie krytyków i słuchaczy na jej temat były wyjątkowo skrajne. Przed rokiem grupa nagrała jeszcze jedną płytę – “Republika marzeń”.
Ciechowski jest autorem pięknego stwierdzenia, że “bez komputerów nie ma życia na ziemi, lecz bez żywej muzyki nie ma życia na płycie”. Ostatnio Ciechowski zaskoczył nas albumem “OjDADAna”, do nagrania którego wykorzystał ludowe przyśpiewki poddane komputerowej obróbce.
Płyta “OjDADAna” okazała się na tyle kontrowersyjna, że wzbudziła gorącą dyskusję muzyków, muzykologów i etnografów. Niektórzy z nich odsądzali Grzegorza z Ciechowa od czci i wiary twierdząc, że to, co zrobił, to zamach na dobro kultury narodowej, profanacja i Bóg wie, co jeszcze.
Sam pseudonim Grzegorz z Ciechowa to inicjatywa bardziej producencka niż artystyczna. Autorem pomysłu jest Tomek Kopeć z Pomatonu.
Ciechowski napisał także muzykę do filmów fabularnych “Zero życia” i “Obywatel świata” Rolanda Rowińskiego oraz “Stan strachu” Janusza Kijowskiego. Nie uciekł też od reklamy. Ostatnio produkuje płyty innych wykonawców. Niegdyś lansowano jego, teraz on postanowił pomóc młodszym. Pracował z Kasią Kowalską i Justyną Sieczkowską. Jesienią 1996 roku współprodukował płytę Krzysztofa Antkowiaka. Ciechowski zapowiada, że rok 1997 będzie 12 rokiem Antkowiaka. Dziesięć lat wcześniej ten wykonawca pojawił się na chwilę na polskiej estradzie jako cudowny czternastolatek Krzyś. Doświadczenie producenta, opiekuna artystycznego Ciechowski zdobył podczas pracy nad pierwszą płytą Atrakcyjnego Kazimierza pt. “Pierwsza miłość”. Atrakcyjny Kazimierz i Cyganie, wypromowani przez Ciechowskiego i Małgorzatę Potocką, pojawili się kilka lat temu i natychmiast zdobyli sobie wielu fanów. Byli zjawiskiem oryginalnym i świeżym. Nie wiadomo dlaczego przepadli, choć Ciechowski co nieco na ten temat wyjaśnia.
Prywatne życie Ciechowskiego wciąż pozostaje zagadką, mimo że kilka lat temu głośno było o jego burzliwym romansie z aktorką Małgorzatą Potocką. Po kilku latach ten, zdawałoby się, bajkowy związek dwojga nieposkromionych artystów rozpadł się z hukiem.
Rozstali się tak nagle, że Ciechowski zostawił w domu wszystkie nagrania, cały sprzęt i więcej ich nie zobaczył. Prasa zadziwiająco chętnie analizowała szczegóły całej sprawy, często biorąc stronę Małgorzaty. Może dlatego, że jej firma, M.M.Potocką Production, była producentem płyt “drugiej” Republiki, a sama Małgorzata Potocką miała duży wpływ na sceniczny wizerunek Ciechowskiego. A może, jak sugeruje Ciechowski, dlatego, że Potocką dużo i chętnie o tym mówiła. Faktem jest, że on też stwiedził kiedyś w wywiadzie: “jestem w komfortowy sytuacji, że ktoś zasila mnie i zespół pieniędzmi”.
Dziś to już przeszłość. Ciechowski niewiele mówi o tamtym czasie. Stworzył nową rodzinę. Związał się z dziewczyną, którą poznał… we własnym domu. Ania byia bowiem opiekunką córki Polockiej i Ciechowskiego – Weroniki.
Oto pierwsze wrażenia naszej wysłanniczki, Joanny Pogorzelskiej, którą Ciechowski zaprosił do swojego domu w Fałemcy, na przedmieściu Warszawy: “Ciechowski zaskakująco otwarcie mówi, że sam nie mógłby zaśpiewać czyjegoś tekstu ze względu na swoje “skromne możliwości wokalne”. Nie głos jest dla niego istotny, ale przekaz myśli i emocji. Powiedział niegdyś, że nie lubi piosenek “przezroczystych tekstowo, których refren może zaśpiewać facet spod budki z piwem”. Dziś myśli inaczej. Uważa się za samotnika. Nie lubi dawać autografów, bo uważa, że to głupie. Podczas naszej rozmowy był ubrany na czarno, jakby chciał w ten sposób przywołać atmosferę z początku działalności Republiki, okresu “czarno-białej rewolucji rockowej”, jak często określa się tamten czas. Zatopieni w przepastne brązowe fotele ze skóry popijaliśmy kawę przygotowaną przez Anię. Telefon, o dziwo, zadzwonił tylko raz. To Weronika zapowiadała wizytę. Ciechowski, z pozoru chłodny, rozmawiał z nią jak najczulszy ojciec. O sobie mówił szybko, nerwowo, wystrzeliwując z siebie słowa. Robił wrażenie człowieka czymś zaniepokojonego albo usiłującego skryć nieśmiałość”.
PLAYBOY: Powiedziałeś kiedyś, że wywiady są zmorą każdego muzyka. Ale chyba nie tylko do muzyków można to odnieść?
CIECHOWSKI: To w ogóle jest zmora dzisiejszych czasów, bo, jak się okazuje, zrobienie czegokolwiek – czy to jest napisanie książki, scenariusza, czy nagranie płyty – jest dopiero początkiem wszystkiego. Potem zaczyna się żmudna praca, która polega na funkcjonowaniu w mediach. Bez tego nikt nie jest zainteresowany tym, co zrobiłeś. Czasy kiedy było się w czymś po prostu dobrym, minęły. Dziś poza tym, czego dokonałeś, musisz mieć pomysł jak to zaprezentować. Od tego zależy sukces.
PLAYBOY: Już w czasach Republiki mówiłeś, że sukces zawdzięczacie pomocy mediów.
CIECHOWSKI: Tak, to prawda. Ale to były przedziwne czasy. Atak mediów nie był wtedy jeszcze tak silny i można było nawet wypromować zespół funkcjonujący tylko na koncertach. Republika była znana, zanim jeszcze trafiła do radia. Kiedy pojawiło się nasze pierwsze nagranie radiowe – Kombinat – w ciągu dwóch tygodni znalazło się na czele listy przebojów “Trójki”, jedynej wtedy obowiązującej. Teraz jest taki tłok na rynku, że wszyscy muszą się przekrzykiwać i im więcej krzyczących na jeden temat, tym bardziej ich słychać. Widocznie tak musi być. PLAYBOY: Czy można w takim razie posunąć się dalej i powiedzieć, że media mogą wylansować wszystko, nawet chłam?
CIECHOWSKI: Często spotykam się ze stwierdzeniem, że media mogą każdego wylansować, ale wydaje mi się, że jeśli chodzi o stworzenie gwiazdy, która ma funkcjonować na firmamencie przez ileś lat, tak daleko posunąć się nie da. Jeżeli projekt jest obliczony na jeden sezon i ma przynieść szybki zysk, to jasne, można coś takiego skonstruować. Można wymyślić image artysty nawet nie zapraszając go do studia, tylko ucząc go tańczyć i śpiewać do playbacku. Takie produkty już funkcjonowały na rynku muzycznym, może nie u nas, ale na świecie. Jednak tak naprawdę rdzeniem pomysłu promocyjnego musi być ziarnko prawdy i talentu, które w kimś się kryje. Ono musi być pierwszej klasy, by mogło z niego wyrosnąć coś wielkiego. Jeżeli natomiast płyta jest tylko sztucznym fonograficznym produktem, nie obroni się po dwóch, trzech latach.
PLAYBOY: Ostatnio zająłeś się także produkcją muzyczną, opieką nad innymi talentami. Pracujesz teraz z Krzysztofem Antkowiakiem.
CIECHOWSKI: Tak, to jest właściwie jego debiutancka płyta. Co prawda jako czternastolatek trochę śpiewał i okazał się prawdziwym fenomenem wykonawczym. Teraz po raz pierwszy określa się jako kompozytor, jako ktoś, kto wyraża własne emocje. Bardzo liczę na tę płytę, bo zapowiada się rewelacyjnie. Na naszym rynku brakuje takich właśnie postaci, tak świetnie wyposażonych, zarówno w możliwości komponowania czy śpiewania, jak i aparycyjnie. To jest przecież świetny chłopak, niezły przystojniaczek.
PLAYBOY: Co nowego może wnieść?
CIECHOWSKI: Myślę, że może wypełnić pewną lukę na naszym rynku muzycznym. Brakuje nam bowiem muzyki środka, ale takiej, która może być przeznaczona nie tylko do szerokiego odbioru, ale też dla ludzi, którzy szukają w muzyce inteligentnego przekazu.
PLAYBOY: Mam wrażenie, że może być odebrany jako Edyta Górniak w męskim wcieleniu.
CIECHOWSKI: Chyba nie. Krzysiek tworzy własną kategorię, która wkrótce będzie czytelna. Nie da się go porównać do nikogo. Tak samo jak nową kategorią, według mnie, była płyta Justyny Steczkowskiej, którą też produkowałem.
PLAYBOY: Dlaczego zdecydowałeś się stanąć po drugiej stronie barykady, to znaczy zacząłeś pomagać innym wykonawcom jako producent?
CIECHOWSKI: Przyczyn jest kilka. Przede wszystkim to swoista transfuzja nowych pomysłów, świeżej krwi, jak to określam. Jest to nawet pewien rodzaj wampiryzmu. Wydaje mi się, że moją podstawową zasadą jest czerpanie niezakłóconej przyjemności z tego co robię, a jednocześnie poddawanie się pasji. Jeżeli, na przykład, wydaję kolejną swoją płytę i czuję się zmęczony funkcjonowaniem jako Obywatel G.C. czy jako Republikanin, a jest szansa na bezkarne wejście, żeby nie powiedzieć: wtargnięcie w czyjś artystyczny świat – a właściwie wspólne konstruowanie tego nowego świata z kimś młodym, komu można pomóc, to traktuję jego płytę w pewnym sensie jako płytę autorską. Oczywiście, moja część pracy jest tu ściśle określona. Absolutnie nie mogę spowodować, aby moja obecność w studiu okazała się słyszalna. Nie chciałbym, żeby na przykład mówiono: “O, tu słychać Republikę, a tu Obywatela”. Przeciwnie, chciałbym, żeby ci ludzie sami siebie określali. Moja rola polega nie tylko na tym, by pokazać im pewne skróty myślowe, ale również, żeby dbać o ich wyrazistą autodefinicję. Żeby oni potrafili sprecyzować swój styl i konsekwentnie go tworzyć.
PLAYBOY: Ryzykujesz własne pieniądze?
CIECHOWSKI: Nie, jest to produkcja czysto muzyczna. Finansowo nie mam na nią żadnego wpływu. Jestem wolnym strzelcem wynajmowanym przez firmy fonograficzne, które – biorąc mnie do studia przy powstawaniu takiego produktu – chcą mieć pewność, że nie będzie to czas stracony. Bo w przypadku debiutantów często bywa, że pierwszy materiał nagrywa się dwa albo i trzy razy. Osoba taka jak ja jest albo dobierana przez wydawcę płyty, albo – jak teraz w przypadku Krzyśka – dogadujemy się między sobą, a potem szukamy wydawcy.
PLAYBOY: Mówi się, że masz nosa do młodych talentów. Ale co się dzieje z Atrakcyjnym Kazimierzem? Czy w jego przypadku nos nie zawiódł?
CIECHOWSKI: Ta sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana. Często bywa, że młodzi ludzie, którzy wchodzą na pewne obroty, bardzo szybko zapominają, jak to się stało. Uformowanie wizerunku Kazimierza wymagało dużo pracy – zresztą nie tylko mojej, ale i Małgorzaty Potockiej. Potem spotkał nas potworny zawód. Płyta, na którą mieliśmy opcję, została za naszymi plecami sprzedana innej firmie. Zostaliśmy w niewyszukany sposób wyrolowani. Tu nie tyle zawiódł mnie nos w sensie zawodowym, ile czysto ludzkim. W momencie, kiedy całą tę zabawę wypuściłem z rąk, wszystko zaczęło się rozłazić. Nie czuję się winny, że zjawisko – Atrakcyjny Kazimierz – nie obroniło się. Byłem jego orędownikiem, dopóki miałem na nie jakikolwiek wpływ.
PLAYBOY: Czy podtrzymujesz tezę, że mężczyźni mają dwie motywacje twórczości: ambicja i kobiety?
CIECHOWSKI:Tak. I chyba nie odkrywam tu Ameryki. Wydaje mi się, że bez tych dwóch elementów nic by nie powstawało. Aczkolwiek można być bardziej hetero- lub homoseksualnym w tych adresach, jeżeli chodzi o twórczość. Ja jestem zdecydowanie heteroseksualny, dlatego mówię o kobietach. Ale uważam, że w ogóle zdobywanie kolejnych ludzi tym, co się robi, jest podstawą wszelkiej działalności. Wszystko, co wydajemy na płytach, co piszemy, jest w nas. My tylko w ten sposób pokazujemy swój wizerunek i – tak jak na plakacie – wychodzimy do wszystkich i mówimy: “O, tacy jesteśmy, takimi chcemy, abyście nas widzieli.” Jest to rodzaj deklaracji zewnętrznej. Z pewnością rządzą tym ambicja i chęć zdobywania innych ludzi.
PLAYBOY: A jak to się ma do wewnętrznej potrzeby artysty?
CIECHOWSKI:No, jedno wynika z drugiego. Wydaje mi się, że wewnętrzna potrzeba jest właśnie powodowana ambicją.
PLAYBOY: U ciebie wszystko zaczęło się od poezji, to znaczy poprzez poezję zacząłeś wyrażać siebie. Powiedziałeś kiedyś: “Apollinaire jest kosmosem poezji. Jest moją fascynacją i przekleństwem.” Rozumiem fascynację, ale dlaczego przekleństwo?
CIECHOWSKI: Apollinaire powiedział parę takich fraz, które nie dawały mi spokoju. Często jest tak, że słyszymy od kogoś świetny, naprawdę zmyślny dowcip, po jakimś czasie zapominamy już od kogo go usłyszeliśmy i w końcu nawet tej osobie chcemy go opowiedzieć jako swój. Fromm nazywał to ucieczką od wolności. Przebywając w towarzystwie pięknych fraz poetyckich, też chcielibyśmy przywłaszczyć je sobie, zawładnąć nimi. Nieraz łapałem się na tym, że kiedy popełniałem te swoje wierszyki, to gdzieś z zaświatów odzywał mi się Apollinaire. Potem popadłem w taką paranoje, że już nie wiedziałem, czy mówię swoim językiem. To był okres mojej bardzo głębokiej fascynacji Apollinairem. Musiałem nawet zarzucić pisanie, żeby nie bełkotać “apolineryzmami”. Na tym polegało to przekleństwo. Wydaje mi się, że Apollinaire to tak silny sygnał poetycki, że, aby się od niego wyzwolić, musiałem na pewien czas przestać go czytać. Podobnie jest z muzyką, która potrafi tak pochłaniać i fascynować, że na początku jesteśmy pod jej urokiem, ale potem musimy się od niej odsunąć, by móc formułować siebie.
PLAYBOY: Żeby nie popaść w epigonizm?
CIECHOWSKI: Właśnie. Nieraz można stosować różne uniki, ale równocześnie naśladować kogoś; nie być czytelnym w takim epigonizmie, a równocześnie go popełniać. Wszelkie fascynacje – czy to poezją, czy muzyką – są z jednej strony bardzo potrzebne i nas karmią, a z drugiej bywają niebezpieczne.
PLAYBOY: Piszesz teraz mniej niż kiedyś?
CIECHOWSKI:Wydaje mi się, że musi we mnie istnieć jakaś substancja, która zamienia się w słowa. Tej substancji moja ambicja, moja jaźń wydziela zawsze tyle samo, a więc, jeżeli piszę teksty albo spełniam się literacko na czyimś projekcie płytowym, to jednocześnie zabiera mi to tę substancję, która jest tworzywem dla wierszy. Teksty wypierają wiersze. Natomiast kiedy mam przestój w pisaniu tekstów, pojawiają się wiersze. Jest to taka stała dostawa substancji poezjotwórczej.
PLAYBOY: Inaczej wykorzystujesz energię, tak?
CIECHOWSKI:Właśnie tak.
PLAYBOY: Powiedziałeś: “teksty wypierają wiersze”. Można mówić o podziale na teksty i poezję?
CIECHOWSKI: Nie. Wydaje mi się, że traktuje teksty (mimo że są one ze swej natury formą użytkową) tak samo poważnie jak wypowiedź uwolnioną od tej funkcji. Uważam, że biorą się z tej samej substancji we mnie, o której wcześniej mówiłem. Właśnie ukazał się mój pierwszy tomik poezji. Nareszcie. Jeśli chodzi o wiersze, w moim życiu zaczyna się nowy rozdział. Wiem teraz, że mogę już spokojnie magazynować w sobie kolejne rzeczy, które może za ileś lat wydam.
PLAYBOY: Nie wszyscy traktują teksty piosenek tak samo jak ty. Na przykład Andrzej Mogielnicki – autor tekstów – uważa, że trudniej jest napisać tekst niż wiersz. Poezji zarzuca brak dyscypliny warsztatowej i intelektualnej.
CIECHOWSKI:Umówmy się, że my, tekściarze – że zrównam się w kategorii z wieloma ludźmi, którzy piszą teksty – w pewnym sensie nosimy piętno kompleksu wobec poezji, która jest w stanie funkcjonować samodzielnie, inaczej niż tekst piosenki, który wymaga muzyki. Piosenka to utwór łączny – tak to się nawet określa w ZAiKS-ie. Jakiejś tam nóżki widocznie tekstowi brakuje, jeżeli nie jest w stanie funkcjonować bez muzyki. Natomiast wiersze żyją same i potrafią przetrwać nawet w bardzo sobie wrogim otoczeniu.
PLAYBOY: Poza tym, wiersz można napisać, a tekst – trzeba…
CIECHOWSKI: Tak, i nieraz ma się na to dokładny termin, więc wykrzesanie czegoś z siebie graniczy czasem z rodzajem szaleństwa. Ze mną jest tak, że im bliższy jest termin studia, tym staję się bardziej płodny. To jest naturalne. Natomiast wiersze czekają wiernie na swoją formę, tak długo, aż ta forma zostanie ściśle określona. Dopiero wtedy się rodzą. Nieraz bardzo długo przebywają w swoim jaju, okres wylęgania jest trudny do przewidzenia. Pod tym względem jednak o wiele bardziej cenię wiersze niż teksty. Za tę ich niezależność.
PLAYBOY: Jednak obieg wiersza w świadomości odbiorców jest nieporównywalny do popularności tekstów.
CIECHOWSKI:Owszem, ale czasem piszemy wiersze po prostu po to, by pokazać je kilku przyjaciołom. Nakłady tomików są tak nikczemne, że w dalszym ciągu można je traktować jak bardzo prywatną wypowiedź skierowaną do tych, którzy, kiedy je kupują, w pewnym sensie stają się naszymi przyjaciółmi, bo poznają nasze myśli.
PLAYBOY: Powiedziałeś, że estrada jest tylko środkiem, a nie celem. W takim razie co jest celem twojej obecności na estradzie?
CIECHOWSKI: Zawsze powtarzałem, szczególnie w pierwszych wywiadach z czasów Republiki, kiedy byliśmy bardzo popularni, że nie samo bycie na estradzie jest dla nas ważne. Ten rodzaj przekazu był i jest dla mnie rodzajem medium. Zawsze uważałem, że najważniejsza jest wypowiedź i atmosfera, która jej towarzyszy. Teksty były i są dla mnie najistotniejsze. Przyznam szczerze, że po piętnastu latach w branży wciąż uważam, że wtedy się nie myliłem i coraz bardziej zależy mi na tym, żeby to był rodzaj wypowiedzi, żeby tak to było postrzegane. Nie chcę funkcjonować na estradzie jako ktoś, kto po prostu rna zająć drugiemu człowiekowi czas przez półtorej czy dwie godziny koncertu.
PLAYBOY: Najpierw istnieje muzyka, a dopiero później powstaje tekst?
CIECHOWSKI: Zazwyczaj tak. jeżeli już istnieje muzyka i zawarte w niej intencje emocjonalne, interpretacyjne, wtedy dopiero może powstać tekst. Słowa odkrywają coś, co już istnieje w tej muzyce. Często nagrywa się tak zwane “rybki”, nieraz mówi się na to “suahili”, “norweski” albo “pseurloangielski”. Chodzi o to, żeby sylabotonicznie określić tekst. Dopiero na końcu, kiedy jest określona aranżacja i energia, która płynie z tekstu, emocja, można zacząć właściwą pracę nad słowem. Wbrew pozorom muzyka jest o wiele mniej plastyczna niż słowa, to znaczy rządzi się określonymi prawami, frazy śpiewane muszą być naturalne, naturalnie układać się w melodie.
PLAYBOY: Nie lubisz piosenek o prostych, klarownych tekstach?
CIECHOWSKI:Ależ lubię. Na jedną z ostatnich płyt napisałem słowa, które składają się z dwóch pytań i dwóch odpowiedzi: “Zapytaj mnie, czy cię kocham. Kocham cię. Zapytaj mnie, czy cię pragnę. Pragnę cię.” To cały tekst. Dobrze jest, kiedy melodia i słowa są łatwe do zanucenia.
PLAYBOY: Ale kiedyś stwierdziłeś, że nie lubisz piosenek, których refren może powtórzyć facet spod budki z piwem. CIECHOWSKI:Widocznie było to powiedziane w określonym kontekście. Jeżeli taki facet powtarza refren, to w porządku. Zmieniłem zdanie.
PLAYBOY: Dalej twierdzisz, że twoje możliwości wokalne są dość wątłe i dlatego kryjesz się za całą tą oprawą, za aranżacją?
CIECHOWSKI:Myślę, że to nie jest mój problem. Moje główne zmartwienie to to, o czym śpiewam i w jaki sposób. Nie jestem wokalistą i nigdy nie miałem takich ambicji. Formułuję wypowiedzi, które nie tyle usprawiedliwiają sam fakt, że nagrywam, ale których nikt nie jest w stanie wypowiedzieć w laki sam sposób jak ja. Nawet, gdyby przyczłapał do mnie diabeł i chciał dać mi świetny głos w zamian za coś, choćby to było bardzo niewiele, i tak nie chciałbym się zamienić.
PLAYBOY: No właśnie, diabeł. Dlaczego podczas pracy nad płytą OjDADAna czułeś potrzebę odszukania kogoś, kto opowie historie o diable?
CIECHOWSKI:Ponieważ takie historie opowiadał mój dziadek. Robert Omerlik. Są to historie z najbardziej odległych rubieży mojej pamięci. Myślę, że w tradycjach ludowych nie tylko śpiewanie, ale też właśnie gawędy miały swoje ważne miejsce. Gawędziarze pełnili funkcje naszych telewizorów. Ludzie zbierali się u kogoś, kto świetnie opowiadał i słuchali. Takim gawędziarzem z całą pewnością był mój dziadek. Był to zresztą muzyk pełną gębą, jak i reszta rodziny. Dziadek grał nawet w orkiestrze cesarskiej. Opowieść o diable to był jeden z głównych motywów tych jego gawęd. Pamiętam dokładnie jego głos. Miałem wtedy trzy lata. Teraz, grzebiąc w archiwach muzyki ludowej, szukałem atmosfery podobnej do tej z domu dziadka. Poprosiłem jednego z etnografów z Centrum Muzyki Ludowej przy Polskim Radiu, by odnalazł mi kilka takich opowieści. Potem była żmudna robota – krajanie, przymierzanie, rozcinanie utworów na węzły frazowe i takie składanie tych opowieści, by mogły one funkcjonować w inny sposób, w sposób, powiedziałbym, uzbrojony. Uzbrajałem te piosenki w możliwość funkcjonowania w normalnych mediach. Trudno sobie bowiem wyobrazić, że na przykład w jakimkolwiek radiu komercyjnym ktoś poświęci dwie czy trzy minuty na przyśpiewki ludowe. Dzięki temu uzbrojeniu te piosenki są tam teraz grane. Z drugiej strony, nie chciałbym mienić się kimś, kto odczuwa jakąś misję, kto koniecznie chciał pokazać, że polskiej muzyki ludowej można słuchać w radiu. Moim podstawowym dążeniem było wziąć coś z tych rzeczy dla siebie. Chciałem zobaczyć, jak treści ludowe wpłyną na moją muzykę. Chciałem to też pokazać paru moim przyjaciołom. W tej chwili takie działania są bardziej powszechne, stało się to modne, ogarnęło rynek, teraz już inaczej się o tym mówi. Mając na uwadze fakt, że wielu etnografów stawia mi zarzuty, że robię takie dziwne przemieszania, że nawet pojawiają się głosy, iż traktuję muzykę ludową po peerelowsku, chciałbym tym ludziom odpowiedzieć, że rozumiem ich filozofię. To taka trochę filozofia smoka. Smok to stworzenie, które zbiera skarby, ma ich nieprzebraną ilość i głównym jego zajęciem jest leżenie, pilnowanie tych skarbów i zabranianie komukolwiek korzystania z nich. Myślę, że trzeba postawić pytanie, do kogo tak naprawdę należy nasza muzyka ludowa. Jeżeli stwierdzimy, że tylko etnografowie mają do niej prawo, to wledy rzeczywiście oni będą mieli rację. A jeżeli nie, to uważam, że to są nasze korzenie i jeśli mamy ochotę do nich wrócić, nawet w sposób niefachowy, to dlaczego nie.
PLAYBOY: Etnografowie bronią skansenu?
CIECHOWSKI: Albo tworzą coś, co sami nazywają “cepeliadą”, albo budują skansen i ściśle określają dni i godziny jego odwiedzin, a tak naprawdę to sami się w nim zamykają i nie wiadomo, co robią po nocach. Myślę, że tym nie trzeba się przejmować. Można to też porównać do zachowania klucznika, który przejmuje władzę nad całym zamkiem. Wydaje mi się, że klucznik jest po to, by otwierać nam drzwi, a nie zabraniać dostępu do pokoi, które są naszą wspólną własnością.
PLAYBOY: Co odpowiesz Janowi Pospieszalskiemu na zarzuty, że to prymitywna, mechanicznie zestawiona muzyka?
CIECHOWSKI: Gdybym chciał sam narobić trochę zamieszania wokół swojej płyty i, na przykład, napisać artykuł polemiczny, to lepszego bym nie wykombinował. Mogę tylko Jankowi podziękować za to, że tak emocjonalnie traktuje całą sprawę; choć z drugiej strony nie chciałbym być w jego sytuacji. Nigdy bym się publicznie nie wypowiadał na temat kolegi z branży, i to świadomie w złej intencji. Często mam wiele złego do powiedzenia na temat różnych płyt, ale nigdy nie mówię tego publicznie, bo uważam, że to nie fair. Ponadto, nie widzę powodu, by przed nagraniem kolejnej płyty, czy to ludowej, religijnej czy jakiejkolwiek innej, pisać listy do kolegów z branży z prośbą o pozwolenie.
PLAYBOY: Czy można mówić o modzie na etniczność w rocku? Czy świadomie wpisałeś się w ten trend?
CIECHOWSKI:Na pewno tak, bo trudno odciąć się od tych rzeczy. Ten trend funkcjonuje od wielu lat. Przyczyny jego upowszechnienia widzę w dwóch sprawach. Po pierwsze, muzyka komercyjna, która funkcjonuje głównie w mediach, zwróciła się ku źródłom, które z całą pewnością nie powstawały w celach komercyjnych – te wszystkie etniczne, źródłowe nagrania są bardzo czytelne w swej czystości, w intencjach ich autorów. Zazwyczaj są bardzo złe technicznie, bo nie były nagrywane w celu ich wydawania, były tylko kolekcjonowane przez etnografów. To sprawia, że są jak zdrowa, źródlana woda. Są niczym nie zakłócone i nic dziwnego, że wszyscy teraz po nie sięgają. Po drugie – możliwości technologiczne. W latach dziewięćdziesiątych pojawiły się programy komputerowe, dzięki którym te wszystkie muzyczne eksperymenty stały się możliwe.
PLAYBOY: Właściwie sto lat temu artyści młodopolscy też sięgali do kultury ludowej…
CIECHOWSKI:asne, że tak, i też spotykali się z zarzutami o chłopomanię, albo o traktowanie maluczkich z góry. Koło się zamyka. Pewnie wielokrotnie jeszcze będziemy mieli do czynienia z tego rodzaju próbami. Najważniejszym moim argumentem przeciwko tym wszystkim zarzutom jest to, że ja tych taśm nie zjadam, nie pożeram, kiedy z nich korzystam. Z całą pewnością ktoś, kto chce dotrzeć do oryginałów, może to zrobić. Właściwie, to zgapiłem się trochę, bo mogłem wydać na płycie OjDADAna bibliografie, czyli oryginalne utwory, z których korzystałem. Byłoby bardzo ciekawe, gdyby, powiedzmy, po dziesięciu moich nagraniach umieścić ileś tam oryginalnych kawałków. Byłoby ich na pewno więcej niż moich, bo na przykład w jednej mojej piosence chór jest z jednego źródła a linia melodyczny z drugiego. Takie nagrania pokazywałyby moją drogę dochodzenia do ostatecznych rezultatów. Wyniki, które są na płycie, mogłyby być tym bardziej zaskakujące dla wielu osób.
PLAYBOY: A więc nie ma mowy o wyrzutach sumienia, o deformacjach, pozbawianiu oryginałów wartości.
CIECHOWSKI:W zdecydowanej większości przypadków zachowałem pozycję wręcz wycofaną. Większość materiałów to po prostu pieśni przełożone w nowoczesną aranżację. Nie posuwałem się tam do żadnych wielkich zmian. Jeżeli trzeba było, na przykład, zmienić frazę tak, by zestroiła się z podkładem, bo w pewnym miejscu śpiewaczka zaśpiewała o pół tonu wyżej, a w innym o ton niżej i to nie dlatego, że tak chciała, tylko dlatego, że śpiewała a capella i tak jej wyszło, to takie rzeczy robiłem, ale starałem się nie zapędzać za daleko, żeby mój zabieg był czytelny. W końcu takie rzeczy robi się często podczas nagrywania “normalnych” płyt. Jeżeli wokalista pomyli się tu i ówdzie, albo robi błąd intonacyjny, to cała taką frazę wrzuca się do komputera i poprawia. To jest moja normalna praca producenta. Zatem efekty końcowe są często rezultatem pewnych poprawek, o których niki nie wie. Natomiast w przypadku OjDADAna każdy wie, że wykorzystywałem stare nagrania, więc musiały najpierw trafić do komputera, bo zza grobu nikt takich pieśni nie mógł zaśpiewać, to jest jasne. Co ważne, podkreślam, że starałem się nie zakłócić podstawowych emocji, które były tam zawarte. W większości przypadków na pewno nikt nie ma co do tego wątpliwości. Piejo kury, piejo to taki najbardziej, powiedzmy, rozbuchany kawałek, najbardziej taneczny, ale w końcu jest to fragment przyśpiewek weselnych, przyśpiewek, które z całą pewnością pełniły funkcję taneczną. Nie można mówić, że była to na przykład pieśń żałobna, a ja zrobiłem z niej potańcówkę.
PLAYBOY: Co znaczy termin “samplowanie” czyli “próbkowanie”?
ClECHOWSKI: Termin ten pojawia się w muzyce coraz częściej dlatego, że w pewnym stopniu zahacza o prawa autorskie. Właściwie cały rap polega na próbkowaniu. Stąd pretensje do raperów, że oni w zasadzie nic innego nie robią, tylko kradną fragmenty czyichś starych utworów i dośpiewują do tego swoje frazy. Zresztą oni wcale się z tym nie kryją. Próbkowanie to jest rodzaj zmiany nośnika. Polega to na tym, że jakiś dźwięk, na przykład głos, który znajdował się na taśmie analogowej, przenosimy w sferę zer i jedynek do samplera, to jest rodzaju muzycznego komputera i poddajemy go różnym formom edycji, na przykład przestrajamy, wydłużamy lub kompresujemy frazy. Zdaję sobie sprawę, że są to skomplikowane technologiczne wywody. Te zabiegi mogą powodować, że wiele dźwięków, które ukazują się na płytach lub innych nośnikach, może trafiać w różne dziwne konteksty. Dlatego na świecie powstaje całe nowe prawo związane z próbkowaniem. Często przecież spotykamy się z fragmentami utworów, które powstały ileś lat temu i są bardzo charakterystyczne, a teraz młodzi artyści czerpią z nich korzyści. Po spróbkowaniu dopisują parę fraz i wydają jako własne dzieła. Jeszcze kilka lat temu słowa “sampler”, “próbkowanie” były dosyć tajemnicze, ale dziś już wszyscy, którzy z nich korzystają, wiedzą o co chodzi. Wydaje się dziś mnóstwo, naprawdę mnóstwo płyt, całe fonoteki z różnymi barwami, brzmieniami. Kupując taką płylę ma się wolne prawo do korzystania z jej zawartości – barw, brzmień, gotowych sekwencji. Niektórzy muzycy nawet zajęli się produkcją płyt przeznaczonych do samplowania. To bardzo brzydkie określenie, taki angielski chwast, ale w końcu krąg ludzi używających go jest niewielki. Kiedy się pracuje, mówi się na przykład: “Nie przerywaj mi, bo właśnie sejwuję”. Nic na to nie można poradzić. Chodzi tu przede wszystkim o tempo pracy, a więc o skuteczność.
PLAYBOY: Do płyty OjDADAna idealnie pasuje Jan Jakub Kolski. Jesteś zafascynowany jego kinem?
ClECHOWSKI: Może to zabrzmieć jako uprzejmość wobec Jana Jakuba Kolskiego, ale ja od dawna uważam go za czołowego polskiego artystę kina. Nie tylko za reżysera, ale człowieka, który formułuje swoją dziwną metafizykę baśni. Metafizykę, którą śledzę od wielu lat. Tak jak Marquez tworzył w swoich książkach cały metafizyczny świat, tak dla mnie kino Kolskiego to nie tylko opowieści o wsi. To przypowieść, która funkcjonuje poza pojęciami wiejskości, to nieprzerwana opowieść o życiu. Kolski w specyficzny sposób fabularyzuje znaczenia i tak się akurat składa, że akcje swoich opowieści umieszcza na wsi. To, że Janek zgodził się na współpracę przy tym projekcie, było spełnieniem mojego wielkiego marzenia, a jednocześnie wybawieniem z trudnej sytuacji. Nie wyobrażam sobie, żeby klipy do tych utworów miały powstawać w jakimś obcym środowisku. Za naturalne dla tej płyty uważam to, które Janek tworzy w swoich filmach. Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy i wysłałem rnu taśmy, już po kilku dniach miałem dwa wspaniale opisane fragmenty filmu, który właśnie powstaje. Będą cztery osobne wideoklipy połączone w jeden film. Sposób, w jaki Janek zobrazował myśli zawarte w scenariuszu, bardzo mi odpowiadał. Na planie potwierdziło się, że świetnie trafiłem. Cudowny był sposób, w jaki Janek pracował z ludźmi, jak naturalnie oni traktowali siebie w tych pomysłach, jak naturalnie przyjmowali te muzykę, która tam była wszechobecna. To mnie ostatecznie uspokoiło. Kręciliśmy w Głuchowie pod Łodzią. Grały między innymi członkinie zespołu ludowego. Ci ludzie traktowali moje nagrania tak, jakby w ogóle nie dostrzegali zmian, które podobno są tak karygodne. To, że Jan Jakub Kolski zajął się tą produkcją, że wymyślił opowieści, które gdzieś tam drzemią w tych piosenkach i aranżacjach, też było naturalne. Uważam, że nastąpiło świetne połączenie dwóch projektów. Dzięki temu, że powstały klipy, płyta jest przyjmowana z taką intencją, jakiej sobie życzyłem. W pewnym sensie Kolski daje mojej płycie cząstkę siebie, nadaje jej dodatkowy wymiar.
PLAYBOY: Czy po muzyce można określić charakter osoby, która te muzykę tworzy?
ClECHOWSKI: Myślę, że tak. Na przykład istnieje muzyka, której funkcją ma być straszenie. Tak określam wyczyny niektórych zespołów rockowych, na przykład death metalowych, które poprzez swoją muzykę wytwarzają swoisty świat grozy. Dla mnie są to opowieści bajkowe dla chłopców, powiedzmy, dwunastoletnich, bo tylko oni mogą w to uwierzyć. Tych dużych chłopców, którzy to opowiadają, traktuję w trochę innych kategoriach. Jeżeli ktoś tworzy takie bajki szermując przy tym różnymi satanistycznymi pojęciami, to ja uważam go za człowieka nieodpowiedzialnego. Sama muzyka może nie, ale połączenie muzyki i przekazu słownego dużo nam opowiada o tych, od których przekaz pochodzi. Oczywiście, jest to rodzaj kreacji. Ale daje nam opis możliwości kreacyjnych tych ludzi, ich poczucia estetyki. Dowiadujemy się, czy są to ludzie uporządkowani, czy ich zachowaniami rządzą jakieś kompleksy, a jeśli tak, to jakie. Chyba nie powiedziałem na ten temat nic nowego. Dla mnie to jest oczywiste.
PLAYBOY: Czyli gdyby ktoś chciał ocenić ciebie po OjDADAna, to co mógłby sobie pomyśleć? Że Ciechowski bawi się muzyką?
ClECHOWSKI: Od samego początku mojej pracy nad tą płytą reakcje były różne. Niektórzy wchodzili do studia i mówili: “Ciechowski zwariował”. Nie twierdze, że w związku z tym, iż zająłem się muzyką ludową, mój świat całkowicie się zmienił. Muzyka ludowa jesl nową treścią, którą wypełniłem swoje naczynia. Kilka lat ternu miałem pomysł na nagranie serii płyt, która byłaby biblioteką polskich dźwięków z różnych miejsc. Nagrywałem na przykład żabowisko, czyli żabie gody w Męćmierzu koło Kazimierza nad Wisłą. Z moim managerem Jurkiem Tolakiem nagrywaliśmy też bagna biebrzańskie. Ten muzyczno-dźwiękowy krajobraz zmieniał się z minuty na minutę. Nagrywaliśmy godzinne segmenty po to, by na każdej z płyt znalazła się godzina tego, a nie innego miejsca, bez żadnych zmian, taki uchwycony fragment słyszalnej rzeczywistości. Byliśmy już bardzo zaawansowani, ale niestety, nagle moje losy potoczyły się inaczej i musiałem z tego przedsięwzięcia zrezygnować. Nagrywaliśmy też redyk. Poszliśmy na halę w górach, gdzie byli bacowie i owce ze wspaniałymi dzwonkami. Bacowie przepędzili te owce dwa kilometry w górę hali i z powrotem, a my nagrywaliśmy wszystkie towarzyszące temu odgłosy. Były to wspaniale dźwiękowe przygody, do których, być może, kiedyś wrócę. Tamte taśmy przepadły razem ze zmianą mojego, powiedzmy, wcielenia. Czekam na następny silny impuls, by do tego pomysłu wrócić.
PLAYBOY: Gdybyś miał dokończyć zdanie: “Małgorzata Potocka…”
CIECHOWSKI: To już zamknięty rozdział. Oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe. Swoją drobną stopkę miedzy drzwi wkłada jeszeze jedna osoba zamieszana przez nas w to wszystko – nasza córka Weronika. Dlatego te drzwi nigdy nie będą zamknięte do końca. Możemy tylko zakończyć relacje między nami dwojgiem. Dlatego, gdybym miał dokończyć takie zdanie, powiedziałbym: “Małgorzata Potocka jest matką mojego dziecka”. Właśnie dlatego nie może być odpowiedzi na te wszystkie ataki prasy, które na mnie spadły, że – patrz zdanie wyżej. Dziś już mogę, a nawet musze mówić o tym bez emocji. W końcu nie są to informacje tylko dla naszych uszu. Najważniejsze jest dla mnie to, by nie przekraczać pewnej granicy. Muszę o tym mówić chłodno. Od naszego rozstania minęło już dwa i pół roku i chyba oboje możemy dziś spojrzeć na to trochę inaczej.
PLAYBOY: Stworzyłeś nową rodzinę, wszystko wygląda pogodnie i szczęśliwie.
C1ECHOWSKI: Tak, ale naprawdę rodzina jest w komplecie wtedy, kiedy jest z nami Wera. Właśnie dziś do nas dotrze. Jest też Helenka, która ma prawie dwa lata, i dziewięciomiesięczny Bruno. Oczywiście jest Ania, która nad tym towarzystwem panuje. Pomaga nam też na szczęście siostra Ani, bo przy tak małej różnicy wieku między dziećmi ilość zajęć jest nieprawdopodobna. Jest i Orka, która z dnia na dzień jest coraz większa. Wkrótce będzie normalną, zrównoważoną suką i leż będzie pilnować dzieci.
PLAYBOY: Pierwiastek męski jest w waszej rodzinie w mniejszości…
CIECHOWSKI: Do tej pory zawsze byłem jedynym facetem w rodzinie, ale od kiedy jest Bruno, sprawy się zmieniły. Właściwie nie bardzo wiem, jak sobie z tym faktem poradzić. Nic mam żadnego doświadczenia z chłopakami. On rośnie i z czasem będzie wymagał coraz większego mojego udziału w jego wychowaniu. Będę się musiał wszystkiego uczyć na nowo, bo przecież inaczej postępuje się z chłopakami niż z dziewczynkami, inne bajki się im opowiada, inaczej się z nimi bawi. Będę musiał sobie przypomnieć swoje zabawy z dzieciństwa. A były bardzo niebezpieczne, wiec nie będę mógł ich przekazywać synowi. Na przykład cotygodniowe wyprawy do Indii w stroju indiańskim – tak jak Krzysztof Kolumb myślałem, że Indianie są w Indiach – czy wsiadanie do pociągu i uciekanie matce – to nie są zajęcia, do których chciałbym go zachęcać. Te moje podróże nigdy nie dochodziły do skutku, bo sokiści odprowadzali mnie do domu. Przed nami jeszcze wiele problemów, ale myślę, że na tym właśnie polega rodzina. Rodzina to jest taki dynamiczny twór, w którym jesteśmy zanurzeni. Myślę, że ona potrafi dać odpowiedzi na wszystkie ważne pytania – czy warto, po co i dlaczego. Pochodzę z tradycyjnego domu i może dlatego rodzinę też pojmuję konserwatywnie. Bardzo ważne jest dla mnie, żeby cały czas ktoś pilnował ognia domu rodzinnego. Nie twierdzę, że mężczyzna musi zarabiać, a kobieta siedzieć w domu, odwrotnie też może być dobrze, byleby ktoś pilnował, żeby było ciepło i żeby było dokąd wracać. Jeżeli są dzieci, to tym bardziej.
PLAYBOY: W związku z Małgorzatą Potocka żadne z was nie chciało siedzieć w domu i pilnować ogniska? CIECHOWSKI: Oboje byliśmy chyba zbyt zajęci, zbyt rozbujali ambicjonalnie, by stworzyć stabilny związek. Ale nie chcę o tym mówić. To naprawdę nie było proste, proszę mi wierzyć. Przeszedłem gehennę, ale dziś jestem szczęśliwy.
MAREK MILLER ROZMAWIA Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM
(“Elle”, nr 7 (34); Lipiec 1997 rok)
Grzegorz Ciechowski – po raz pierwszy, wyłącznie dla ELLE, przedstawia swoją rodzinę. Żona – Ania tuli rocznego Bruna. Obok Helenka – dwa i pół roku i dziewięcioletnia Weronika. “Kompletnie nie nadaję się do prowadzenia domu, do dbania, aby był ciepły i bezpieczny. Moja żona natomiast robi to z dużym talentem”. Legenda polskiego rocka. Komponuje, pisze teksty, aranżuje, śpiewa. ELLE Gdzie Cię spotkałem? Czy mógłbyś powiedzieć, jaki ło moment? W jakim jesteś miejscu, jako człowiek, jako artysta, jako ojciec? Jako laureat czterech tegorocznych Fryderyków? ELLE: W kraju, gdzie pali większość lekarzy i trzy czwarte społeczeństwa – nie przesadzasz? ELLE: Kiedy rzuciłeś? ELLE Jak się przygotowałeś do tego wyczynu? ELLE: Jak definiujesz wroga? ELLE: Co w tej chwili jest dla Ciebie najważniejsze? ELLE: A jednocześnie mówisz, ze głównie sytuacja kryzysu i posiadanie wroga naprawdę Cię rozwija. Jak ło pogodzić? ELLE: Z czego ło wynikało? ELLE: Zaraz zobaczymy. Co Cię trzyma przy tej wierze w swoją lepszą: cześć? ELLE: Pokuta, pokora, chęć zadośćuczynienia doprowadzają nas do pytania, czy tylko dzieło jest ważne, czy ważna jest również biografia artysty? Dostojewski i Strzemiński bili swoje żony. Bergman, Ezra Pound flirtowali z faszyzmem, a Dunikowski z powodu kobiety zabił człowieka skrytobójczym strzałem spod stołu. Cześć fanów uważa, że ich idol powinien żyć tak, jak śpiewa. Ty jesteś jednym z pierwszych artystów w Polsce, który na wielką skale wystylizował swój obraz w mediach. Można powiedzieć, że grałeś na mediach. Jesteś również jednym z pierwszych, którzy zapłacili za tę grę wysoką cenę. Media wkroczyły w Twoje prywatne życie. Co więc jest ważne: życie artysty, czy jego dzieło? ELLE To znaczy co? ELLE: Czy z powodu kobiety można stracie twarz, stracić klasę? ELLE: A w branży? ELLE: Go zrobimy z wolnością Twoim zdaniem? ELLE: Czy kobieta jesł ograniczeniem wolności? Czym dla Ciebie jako artysty jest kobiecość? ELLE: Dlaczego ten wątek umieszczasz aż tak wysoko? ELLE: Miłość a seks? ELLE: Czy wyniosłeś jakiś ideał kobiety z rodzinnego domu? ELLE: Myślisz, że my potrafimy lepiej to nazwać? ELLE: Wracam do tego, czy swój stosunek do kobiecości wyniosłeś z domu? Czy Twoi rodzice byli dobrym małżeństwem? ELLE: Jak to wpływało na Ciebie? ELLE: Mówisz, że to było udane małżeństwo, ale czy pamiętasz jakąś scenę, która daje temu świadectwo? ELLE: A Ty, mając tamten obraz w oczach, czego nauczyłeś się w swoich związkach? ELLE: Gdzie? ELLE: Tylu facetów co dzień tylko kombinuje, co zrobić, żeby opóźnić powrót do domu… ELLE l tu skończymy, żeby nie było na mnie. Pozdrów od nas dzieci i żonę… |
HUBERT MUSIAŁ ROZMAWIA Z GRZEGORZEM CIECHOWSKIM
(“XL”)
Budzi kontrowersje zarówno jako muzyk, jak i producent. Jedni wieszają na nim psy, inni wychwalają go pod niebiosa. Rok 1996 należał do niego. Zaczęło sio od Paszportu “Polityki”, potem wyróżniono go czterema Fryderykami. O swoich przemianach, produkcji muzycznej, aranżacji, “OjDADAnie” i Republice opowiada Grzegorz Ciechowski.
“XL” – Czy kiedy miałeś osiemnaście lat i kończyłeś liceum wiedziałeś, że staniesz się stałym elementem w krajobrazie polskiej muzyki?
Grzegorz Ciechowski – Prawdę mówiąc, gdyby mi to wówczas wywróżyła Cyganka, nie dałbym jej złamanego grosza, bo uznałbym to za kompletną bzdurę. Równie dobrze mogłaby mi powiedzieć, że zostanę Indianinem, kapitanem statku, pilotem myśliwca albo księgowym. Wtedy nagranie płyty było dla mnie kosmicznie niewyobrażalne, tak samo jak nawigacja czy sporządzenie rocznego bilansu firmy.
“XL” – Spośród czterech zdobytych Fryderyków jednym uhonorowano Cię za Aranżację Roku, drugim za Produkcję. Te terminy mogą nie być jasne dla przeciętnego słuchacza. Czy mógłbyś wyjaśnić, czym różni się profesja producenta od profesji aranżera?
G. C. – Produkcja w moim wydaniu polega na łączeniu obu zadań. Dlatego ucieszyłem się, że kategorie aranżera i producenta zostały rozdzielone. Sądzę, że powinienem dostać jednego Fryderyka. Producent powinien być głęboko zaangażowany w aranżację płyty. Bywa jednak, że ogranicza się do proponowania pewnych rozwiązań. Powiedzmy, ma pomysł, by w trzech utworach z płyty zagrała orkiestra symfoniczna. Prosi więc aranżerów, by napisali odpowiednie partie, sugeruje nastrój instrumentacji. Zaaranżowanie orkiestry smyczkowej jest, niestety, fachem. To rodzaj rzemiosła, które trzeba dobrze znać, a ja muszę robić to, co umiem najlepiej. Natomiast pracę producenta najłatwiej wyjaśnić na przykładzie.
Wyobraź sobie, że młody zespół zwraca się do ciebie z prośbą o produkcję. Po przesłuchaniu kasety demo sugerujesz np. skrócenie utworów, zastąpienie trąbki saksofonem albo fortepianu pianem Fendera, dodanie tu i tu sola na fagocie, tam chórków, które muszą zabrzmieć tak a nie inaczej. Raptem oni stają przed tobą, otwierają usta ze zdziwienia i mówią, że właściwie oni tak chcieli, ale nie potrafili tego wyartykułować. Producent mówi szybciej, działa na skróty i co najważniejsze, nie może stwarzać sytuacji artystycznie obcej taśmie demo. Jeżeli to zrobi, nie jest producentem, tylko zabójcą muzyki. Nigdy nie staram się podejmować jakichkolwiek wysiłków, jeżeli po przesłuchaniu nagrań demo wiem, że nie jestem w stanie artystycznie nic z nich wykrzesać. Nigdy nie zabieram się za produkcję tylko po to, by zarobić określone pieniądze – nawet jeżeli miałyby to być spore pieniądze.
“XL” – Kiedy na dobrą sprawę stałeś się producentem?
G.C. – Pierwszą świadomą produkcją była “Czarna płyta” Obywatela G.C (Tonpress – przyp. red.). Oczywiście korzystałem wtedy z pomysłów Rafała Paczkowskiego i Jacka Sylwina, ale – to prawda – właśnie ten album był dla mnie pierwszym doświadczeniem producenckim. W czasie realizacji tej płyty poznałem możliwości studia nagraniowego. Natomiast drugi album Obywatela, “Tak, tak” (Polskie Nagrania – przyp. red.) był już produkowany z inną świadomością. Wszystkie pomysły Rafała musiały być filtrowane przeze mnie. On pokazywał mi wszystkie możliwości, ja wybierałem te, o które mi chodziło. Jednak pierwszą samodzielną produkcją była, robiona na zlecenie Dietera Meiera, praca nad albumem Mony Mur. Meier podjął współpracę z Małgorzatą Potocką w sprawach stricte filmowych. Bywając u nas w domu, zobaczył, czym się zajmuję i jak pracuję, i zaproponował mi wyprodukowanie płyty. Chciał, by album był bardzo europejski; oczekiwał topowego brzmienia, zaangażowania orkiestry symfonicznej. Nie postawiono żadnych ograniczeń finansowych. Mogłem nawet kupić potrzebne instrumenty. Wtedy to po raz pierwszy razem z Rafałem Paczkowskim i Leszkiem Kamińskim mogliśmy uczestniczyć w tzw. “superprodukcji”. Co najśmieszniejsze, płyta Mony nigdy nie ujrzała światła dziennego. Okazało się, że choć firma RCA wyłożyła pieniądze na produkcję albumu, zrezygnowała z jego promocji. Wtedy dowiedziałem się, że firmy po nagraniu znakomitej nawet taśmy-matki często wycofują się z projektu. Zdają sobie sprawę, że nie są w stanie go udźwignąć ani w tym roku, ani nawet w następnym. Moja praca producencka z polskimi artystami zaczęła się od dwu nagrań Basi Sikorskiej. Taśmy trafiły do PolyGramu i choć Basia kontraktu nie podpisała, zostałem zaangażowany jako producent płyty Kasi Kowalskiej (“Gemini” – przyp. red.). Od tego czasu produkuję mniej więcej dwie płyty rocznie. Nigdy nie prowadzę kilku projektów jednocześnie. Zazwyczaj jestem obecny przy powstawaniu samych kompozycji, jestem zaangażowany w pisanie tekstów, więc naturalnie, to musi trwać. W tej chwili wiadomo, że z jednej produkcji przeszedłem prosto w drugą, czyli skończyłem pracę z Krzysztofem Antkowiakiem (“Delfin” – przyp. red.), zacząłem z Justyną, i do końca czerwca nie byłem w stanie robić niczego innego. Dopiero teraz mogę podjąć decyzję, co robię dalej. Mam pomysł na projekt pokrewny płycie “OjDADAna” (EMI -przyp. red.), ale tym razem materiałem wyjściowym ma być muzyka operowa. Poza tym budzi się we mnie głód bardziej osobistej wypowiedzi – prawdopodobnie zrobię tzw. zgrupowanie i w tym roku weźmiemy się za przygotowanie nowej płyty Republiki.
“XL” – W jednym z wywiadów powiedziałeś, że Twoje zainteresowanie muzyką ludową wzięło się częściowo z zachodniej mody, częściowo z Twoich inspiracji muzycznych…
G.C. – W swoich inspiracjach posługuję się jedynie własnym gustem. W tej chwili powoływanie się na konkretne wytwórnie czy studia nie ma sensu. Jesteśmy nie tylko w pewnym punkcie mentalnym – zbliża się przecież koniec drugiego tysiąclecia – ale i technologicznym. Tak więc z o wiele większym zrozumieniem traktujemy nowe rzeczy, które powstają na Zachodzie – o dziwo, one wciąż powstają tam najpierw. Jednak dystans zmniejsza się z roku na rok. Zapewne za chwilę będziemy uczestniczyli w czymś, co będzie nowe dla ludzi stamtąd. Na czym to polega? Z jednej strony na nagromadzeniu doświadczeń, z drugiej na umiejętności przewidywania tego, co wisi w powietrzu. Póki co udaje mi się przewidywać to, co może zdarzyć się na polskim rynku muzycznym. Wiele osób miało ochotę nagrać swoją “OjDADAnę” – ja mam już to za sobą. Mój apetyt został zaspokojony i mogę teraz śmiało nagrywać inne płyty. Wiem jednak, że gdyby ktoś mnie wyprzedził, mógłbym mieć pretensje tylko do siebie.
“XL” – Bacznie obserwujesz artystów, którym pomagasz. Jak zatem mógłbyś ocenić najnowsze dokonania Krzysztofa Antkowiaka i Justyny Steczkowskiej?
G.C. – Z produkcją jest tak, jak ze strojami. Zupełnie inaczej ubiera się w dźwięki Justynę, inaczej Krzyśka, jeszcze inaczej Kaśkę Kowalską. Inaczej pracuje się, gdy jest choć nić porozumienia, a zupełnie inaczej, kiedy odbywa się to na zasadzie walki. Jestem bardzo zaangażowany w te projekty, więc moje zdanie nie może być obiektywne. Wszyscy pamiętają wcielenie artystyczne, nadane kiedyś Krzysztofowi przez autorów i kompozytorów. Kiedy przystępowaliśmy do produkcji płyty, musieliśmy zadać sobie pytanie, czy Krzysiek jest w stanie sam się ukonstytuować. Byłem tego pewny i myślę, że to nam się udało. Muzykę, którą uprawia, mógłbym określić mianem nowoczesnego popu z całą konsekwencją tego, co możemy zawrzeć w tym określeniu. Jeżeli miałbym szukać konkretnego adresu stylistycznego, przeglądałbym płyty Seala, Prince’a… Krzysztof, by powiedzieć coś o sobie dorosłym językiem, musiał odczekać osiem czy dziewięć lat, by opadł wizerunek śpiewającego dzieciaka ukształtowany przez album “Zakazany owoc”. Z kolei Justyna zmieniła się na oczach wszystkich i mam nadzieję, że płyta, nad którą właśnie pracujemy, będzie tę metamorfozę oddawała.
“XL” – Czy nie sądzisz, że nagrodzenie jej czterema Fryderkami może ją trochę zdemoralizować?
G.C. – Justyna pochodzi z wielodzietnej, bardzo pożądnej rodziny. Tak więc tak spektakularny sukces jak zdobycie czterech Fryderyków nie zmieni jej mentalności. W rodzinie Steczkowskich kindersztuba jest jak znak jakości na towarze – jest wryta w każdy gest i każde zachowanie. Justyna ma świadomość, że musi teraz pracować nad płytą, która musi być lepsza od “Dziewczyny szamana” (EMI – przyp. red.).
“XL” – Wymieniłeś wcześniej nazwisko Dietera Meiera. Wydaje mi się, że pod względem myśli producenckiej płyta “OjDADAna” jest utrzymana w duchu Yello…
G.C. – Yello o wiele, wiele lat wyprzedzało całą Europę. Meier i Blank uprawiali muzykę samplerową i komputerową już dziesięć, piętnaście lat temu. Dokonania tego typu siłą rzeczy muszą kojarzyć się z Yello. Wydaje mi się, że lekkość, która towarzyszy produkcjom tej grupy, jest czymś, do czego instynktownie dążę, szukając równowagi między płytami Republiki a nagraniami Justyny Steczkowskiej. Do tej lekkości dążyłem, szukając balansu między głosem autorskim a wypowiedziami za pomocą muzyki ludowej. Chciałem, by “OjDADAna” była płytą lekką, zdystansowaną i… z jajem.
“XL” – Co dało Ci jej nagranie?
G.C. – Było to dla mnie bardzo ważne doświadczenie. Po pierwsze, teraz zupełnie inaczej na nią patrzę. Po drugie, kiedy dzieciaki wołają na mnie na ulicy: “Piejo kury, piejo”, mam świadomość, że dotarło do nich coś, co pewnie umknęłoby im. I choć została im tylko ta jedna fraza, bardzo się cieszę. Daje mi to pewność, że dobrze zrobiłem, grzebiąc w archiwach. Po kilku latach, gdy opadną emocje – cały czas mam problemy ze Stowarzyszeniem Twórców Ludowych – bez obciążeń będzie zwracało się uwagę, że jest to muzyka przesiąknięta radością albo smutkiem. Zresztą odbieram wiele sygnałów od ludzi z zagranicy, którzy nie znali dotąd mojej muzyki, a poznali ją właśnie dzięki “OjDADAnie”. Siła tych źródłowych nagrań jest tak duża, że słuchają tej płyty nawet w Japonii.
“XL” – W latach 80. komponowałaś wszystkie utwory Republiki. Na płytach “Siódma pieczęć” i “Republika marzeń” siły się rozkładają…
G.C. – W repertuarze Republiki zweryfikowanym przez pierwsze koncerty najbardziej aktywnym kompozytorem był Sławek Ciesielski. Jego kompozycje nie przepadły dlatego, że ja dorwałem się do władzy i zarządziłem, że od tej pory zespół będzie pracował na moje tantiemy autorskie. Stało się tak dlatego, że moje utwory były bardziej wyraziste i lepiej pasowały do repertuaru, który chcieliśmy nagrywać. Przewartościowaniem tego, co robiliśmy, była płyta “Siódma pieczęć” (Sound-Pol – przyp. red.). Dokonałem wówczas zabiegu wręcz “politycznego”. Miałem gotowych kilka utworów, ale rzuciłem je na szalę po swojej stronie, zachęcając resztę zespołu do przyniesienia własnych kompozycji. Jednocześnie zaproponowałem podpisanie wszystkich piosenek czterema nazwiskami. Byłem wtedy pewny, że dobre kompozycje zostaną, a przy złych nikt nie będzie się upierał. Był to bardzo dobry zabieg. Jeżeli natomiast chodzi o “Republikę marzeń” (EMI – przyp. red.), wszyscy przygotowali się wcześniej.
“XL” – W wywiadzie dla “Pompy”, promocyjnej broszury Pomatonu powiedziałeś, że Republika była “żywym wydawcą, swoistym medium łączącym Cię z rzeczywistością”. Czy w takim razie wydanie tomiku poezji “Wokół niej” nie zmieniło Twojego stosunku do zespołu? W jakim stopniu teksty Republiki oddają Ciebie samego?
G.C. – Nie, Republika i “Wokół niej” to zupełnie inne sprawy. Tomik zawiera wiersze, z których większość powstała przed napisaniem mojego pierwszego tekstu dla Republiki. W zasadzie traktuję go jako wydanie moich juweniliów i archiwaliów. Jestem w stanie prześledzić każdą moją płytę, od “Nowych sytuacji” po “Republikę marzeń” i dokładnie opisać adresy piosenek. Słabość “Republiki marzeń” polega na ich rozkodowaniu, ale towarzyszyły mi wtedy bardzo silne emocje. Jedyną odpowiedzią, jakiej wtedy mogłem udzielić, była ta płyta. Nie chciałem odpowiadać na idiotyzmy, które ukazywały się wówczas w prasie brukowej. Jednak, jak się okazało, płyta nie jest dobrym miejscem na tego rodzaju publicystykę i z perspektywy żałuję, że na “Republice marzeń” znalazło się kilka takich a nie innych piosenek. Z czasem przepadają emocje, a razem z nimi giną piosenki. Z tej płyty szanuję tylko “Zapytaj mnie, czy Cię kocham” i “Raka miłości”. Nieraz nagrywamy gorsze płyty, by czegoś nas nauczyły. Zresztą one często uczą nas więcej niż dobre płyty. Te dobre emanują tym, co w nas najlepsze, złe ostrzegają przed tym, co może się wydarzyć.
“XL” – Co dzieje się w tej chwili z Republiką?
G.C. – W zasadzie marzyłem o takim stanie. Kolejna płyta nie będzie dla mnie ostatnim ratunkiem przed utonięciem, ale świadomym zabraniem głosu w sytuacji, gdy będziemy mieli coś do powiedzenia. Dojrzewa już we mnie chęć nagrania kolejnego albumu. Półtora roku temu powiedziałem chłopakom, że dopóki nie będziemy absolutnie pewni – a nie ukrywam, że pewność tak naprawdę musi się zrodzić we mnie – że chcemy nagrać nową płytę, nie będziemy robili tego tylko dlatego, by wypełnić zobowiązania wobec firmy. Nie zmuszajmy jej do tego, by wydawała i promowała tę płytę. Zróbmy to wtedy, gdy będziemy mieli stuprocentową pewność swojego głosu w sprawie “Republika”. To ma być prawdziwa historia, a nie kontraktowe zobowiązanie. Jeżeli chcesz utrzymywać uwagę publiczności przez dłuższy czas, musisz się ciągle zmieniać. Inaczej znudzą się tobą po trzech latach. Nie wystarczy być jedynie autorem i kompozytorem – trzeba się ustawicznie zmieniać i szukać nowych wcieleń. Nie wystarczy być tylko muzykiem, trzeba być czasami i Indianinem i pilotem, a co najmniej dopuszczać do siebie takie możliwości.
(źródło nieznane)
________________________________________
NOWE SYTUACJE REPUBLIKI BEZWZGLĘDNIE NALEŻĄ DO NAJWAŻNIEJSZYCH ALBUMÓW POLSKIEGO ROCKA LAT OSIEMDZIESIĄTYCH. NIE TYLKO JAKO UDANY DEBIUT OBIECUJĄCEGO ZESPOŁU I ARTYSTYCZNY CHRZEST GRZEGORZA CIECHOWSKIEGO: DZISIAJ DOSKONALE ZNANEGO KOMPOZYTORA, WOKALISTY, POETY… TA PŁYTA TO PRZEDE WSZYSTKIM PRZEMYŚLANA TREŚCIOWO I MUZYCZNIE WIELOPŁASZCZYZNOWA SYMBIOZA SPECYFICZNEJ NERWOWEJ MUZYKI I CHARAKTERYSTYCZNEGO ODREALNIONEGO PRZEKAZU OPARTY NA NOWOFALOWYCH SCHEMATACH. DŹWIĘKOSŁOWNY TEATR, KTÓRY W LATACH 80. BUDZIŁ TYLE SAMO UWIELBIENIA CO NIENAWIŚCI. JEDNO JEST PEWNE: TO REPUBLIKA I BRYGADA KRYZYS W NAJWIĘKSZYM STOPNIU PRZYCZYNIŁY SIĘ DO PEŁNEJ NOBILITACJI NEW WAVE W POLSCE I OTWORZYŁY DROGĘ, PO KTÓREJ POSZLI NASTĘPNI… I TAK PIERWSZA REPUBLIKA JAK CZARNA BRYGADA DO DZISIAJ SKUTECZNIE OPIERAJĄ SIĘ ZĘBOM CZASU.
________________________________________
GRZEGORZ CIECHOWSKI : Najpierw były – jak to się mówi – lata pracy. Nikt sobie nie zdaje sprawy, że zanim REPUBLIKA wypłynęła z pierwszymi nagraniami, spędziliśmy 3 lata w tzw. “Czarnej piwnicy” klubu Od Nowa w Toruniu. Tam mieliśmy próby i początkowo niewiele wskazywało, że może coś z tego będzie. 95 % utworów, które wtedy graliśmy, właściwie przepadła bez wieści. Teraz wiem, że było to potrzebne. Choćby po to, aby dowiedzieć się czego grać nie powinniśmy. W rodzinie miałem ksywę “próbownik”, bo chyba nikt specjalnie nie liczył, że cokolwiek z tego wyniknie. Jedno jest pewne – kumulowała się energia, która w czystej formie została przeniesiona na pierwsze nagrania radiowe, na pierwszą płytę REPUBLIKI. Z tą płytą była w ogóle dziwna sytuacja. Na “Nowych sytuacjach” zabrakło hitów, które wypromowały ten zespól. Nie było “Białej flagi”, “Sexy dolla”, “Układu sił”, “Telefonów”… Mimo tego album sprzedał się w jakimś nieprawdopodobnym nakładzie. Opowiadając tę całą historię trzeba pamiętać o słowie towarzyszącym nam od samego początku, słowie KONSEKWENCJA. Płyta miała być opowieścią o jakimś nieistniejącym państwie, nieistniejącej grupie ludzi, którzy kontaktują się w określony sposób, są wyrównywani przez Centralny Wyrównywacz itd. Taka dziwna społeczność, poruszająca się w świecie orwellowskich fantazji. “Biała flaga” czy “Telefony”posługiwały się zupełnie odmienną poetyką, a tu liczyła się pewna literacka opowieść. Druga sprawa – utwory typu “Kombinat”, “Układ sił” czy “Gadające głowy” zostały wydane przez inną wytwórnię i fakt, że nie znalazły się na płycie został po części podyktowany stanem prawnym tych nagrań.
ZBYSZEK KRZYWAŃSKI: W przygotowanie płyty włożyliśmy mnóstwo pracy. Sześć dni w tygodniu, po kilka godzin mieliśmy próby. Warunki były takie że jakby “aktualnie popularne szarpidruty” dzisiaj musiały tak pracować, pewnie szybko dałyby sobie spokój (śmiech). Nie mieliśmy nawet porządnych instrumentów! Ale była taka ochota, taka desperacja… Słuchaliśmy różnych rzeczy, nie fylko TALKING HEADS czy XTC, do których nas wtedy porównywano. Pamiętam, że był ZAPPA, dużo jazzu…’Chodziło o to, żeby ze swoich umiejętności, ze swojego bagażu doświadczeń wykorzystywać jedynie elementy potrzebne do przekazania ludziom treści, o które ci chodzi. Dlatego np. w “Śmierci w bikini” nie ma wystrzałowej heavy-metalowej solówki… Wiedzieliśmy, że mamy po co wyjść na scenę, wiedzieliśmy, że jesteśmy potrzebni. “Nowe sytuacje” sprzedały się w 260 tysiącach egzemplarzy w ciągu pierwszego miesiąca – bez żadnej reklamy, teledysków itp. A kosztowały 700 ówczesnych złotych, co stanowiło w tamtych czasach bodajże jedną dziesiątą pensji……
G. : ANDRZEJ. LUDEW, nasz ówczesny manager, zastał nas z pewną koncepcją. Pamiętaj o jednym – REPUBLIKA pochodziła z Torunia, moment historyczny też był trochę inny. Nie miałeś jak dzisiaj sklepu LEVIS’A w każdym mieście. Aby się porządnie ubrać musiałeś jechać do Warszawy, l stąd się wzięły mity, że ANDRZEJ nas ubierał. Oczywiście, że nam pomagał – choćby dlatego, że wśród nas był jedynym dobrze sytuowanym człowiekiem. My byliśmy biednymi studencikami, którzy sprzedali w antykwariatach swoje wszystkie książki, zęby było na sprzęt. Jechaliśmy do Rembertowa “na ciuchy” i wybieraliśmy rzeczy, które pasowały do wcześniej przygotowanego wizerunku. Np. słynny krawat w pasy. Leżał w stercie ubrań, ANDRZEJ go zauważył i potem stał się jednym ze słynniejszych krawatów w tamtym dziesięcioleciu (śmiech). To, że REPUBLIKA ubierała się na czarno i na biało było dla nas oczywiste.
Z. : Znakomicie pasowało do otaczającej nas rzeczywistości. Były jasno określone dwie strony barykady – czarna i biała. Z drugiej strony taki był nasz przekaz. Bardzo wyraźny, jak granica pomiędzy czarnym a białym, tym co przed sceną i na scenie. Formuła naszych koncertów, programowy chłód, nasz wygląd – to wszystko miało działać. I działało. Osiągnęliśmy swój cel. Wystarczyło, że ktoś z nas wymienił jakiegoś autora, a młodzi ludzie natychmiast biegli do księgarni i próbowali znaleźć te książki. Nawet nie wiedząc, że niektóre z nich tak jak np. “1984” ORWELLA były wtedy na indeksie. To się nazywa budzenie wrażliwości. Tworzyliśmy taką małą subkulturę….
G.: Czarno-białe pasy w elementach scenografii, czarno-biała flaga, napis REPUBLIKA pisany zaprojektowaną przez ANDRZEJA LUDEWA republikarysą. To wszystko razem funkcjonowało tylko dlatego, że byliśmy konsekwentni. Kiedy graliśmy tzw. spędy, dla oświetleniowca było jasną rzeczą, że podczas naszego koncertu trzeba wyjąć wszystkie filtry z reflektorów… Oczywiście nie wszyscy to rozumieli. Jeżeli w większości zespołów przekaz rockowy polega na kontakcie, my nastawialiśmy się na komunikat. I czasami młodym ludziom wydawało się, że uważamy ich za coś gorszego. Nie krzyczeliśmy “hej, jesteście gotowi, będziemy się wspaniale bawić”. Przedstawialiśmy nasze myślenie i naszą metaforę rzeczywistości. Chcieliśmy poruszyć ludzi. Jakie wywyższanie się? Wychodzić na scenę i udawać, że nie lubi się własnej publiczności? To idiotyzm. REPUBLICE zawsze chodziło o pewnego rodzaju spektakl i takie w założeniu miały być nasze koncerty.
Z: Kiedy GRZEGORZ przynosił na próbę teksty pamiętam, że wywierały na nas ogromne wrażenie. Nietrudno było się z nimi identyfikować. Zresztą, do dzisiaj są mi bliskie. REPUBLIKA zawsze stanowiła zwartą grupę przyjaciół. GRZEGORZ często mówi o sobie “odkrywca”. Nie pisze tylko odkrywa treści, które gdzieś tam wiszą w powietrzu i tylko przelewa je na papier.
G: “Nowe sytuacje”, utwór otwierający płytę był takim standardowym utworem, pokazującym stylistykę ówczesnej REPUBLIKI – kanciasta faktura rytmiczna, komunikat zawierający się w trzech zdaniach… “System nerwowy”, piosenka o atakujących nas informacjach, niewiele straciła na aktualności. “Arktyka” czyli “Syberia” jest przykładem mojej metody na przekomarzanki z cenzurą. Wiadomo, że “Syberia” jako element geograficzny, który przekonuje o chłodzie naszego serca zostałaby odczytana czysto politycznie.
Dlatego jako furtka dla cenzora pojawiła się Arktyka. Żeby było śmieszniej, walczący z postkomuną prawicowcy do tej pory twierdzą, że to bardzo dobry utwór, bo w Polsce w dalszym ciągu panuje “Syberia”.
Z.: Teksty GRZEGORZA miały zdecydowanie szerszy kontekst. Weź “Białą flagę”. Piosenka, która przez wers “co to za pan w tych kulturalnych okularach” została odebrana jako przyczepianie się do JARUZELSKIEGO. A zupełnie nie o to chodzi. Rzeczywiście powstała na przykładzie konkretnego człowieka – kolegi, który kiedyś był wielkim wojownikiem o uczciwość, a potem sam się prostytutował. Zresztą, pamiętam jeszcze bardziej opatrzne interpretacje…
G. : “Prąd”, tak samo jak “Mój imperializm”, to przykłady mojego pisania erotyków – posługiwanie się językiem, który bardzo rzadko bywa używany w kontekście miłości. Efekt osiągany w ten sposób jest dużo lepszy. Relacje, które się wytwarzają między językiem nieadekwatnym do tematu, powodują właśnie takie dodatkowe spięcie. Podobnie “Śmierć w bikini”. Erotyk, a dodatkowo powiastka filozoficzna o tym jak blisko jest od miłości do śmierci. Pozostałe piosenki są kolejnymi odsłonami tego o czym mówiłem. Naszej REPUBLIKI, czyli krainy metafory.
Z.: Ja uwielbiam tę płytę. Do dzisiaj gramy z niej przynajmniej pięć piosenek. Jeśli chodzi o muzykę, nie mam zastrzeżeń. Tak wtedy graliśmy, tak chcieliśmy to nagrać nic bym tu nie zmieniał. Jasne, że są niedociągnięcia, ale musiałbym obwinić za to czasy. Nie taka realizacja, nie takie instrumenty, terminy w studio… Do dzisiaj uważam, że płyta jest rewelacyjna. Może niektórzy koledzy – muzycy teraz się nie przyznają, ale wydaje mi się, że tą płytą ukierunkowaliśmy wielu polskich wykonawców. Przetarliśmy im ścieżkę. Pokazaliśmy, że można w inny sposób Wyrazić, co się myśli. Że nie chodzi o to, by wyjść na scenę, zagrać przepiękną, półgodzinną solówkę i to wszystko.
G. : “Nowe sytuacje” po latach zachowują swój urok i swój bezpretensjonalizm. Może dlatego, że wtedy nie myślało się jak tu oczarować publiczność. Zapisaliśmy to co byto w nas. Dopiero potem, po wyrzuceniu z siebie natłoku informacji musieliśmy przystanąć zastanowić się nad następnymi płytami.
Z.: Fakt, że zdarzyła się REPUBLIKA, że pierwsza płyta była właśnie taka…. Dla mnie to jedne z najważniejszych zdarzeń w życiu. Wszystkie późniejsze historie były tego konsekwencją. Gdyby nie “Nowe sytuacje” nie wiem co bym dzisiaj robił, w jakim miejscu bym się znalazł. A tak, jestem szczęśliwym człowiekiem. Kiedyś zaczęliśmy grać razem i na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy co będzie dalej. Angażowaliśmy się na sto procent. Staliśmy w jednej linii przeciwko czemuś, co nas wkurzało i w jednej linii za czymś, co nam się podobało…
Z : Ludzie, którzy bywali na naszych koncertach pamiętają je do dzisiaj. Udzielaliśmy kiedyś wywiadu w radio, zadzwonił słuchacz i nawiązując do pamiętnego koncertu z Jarocina ’85 powiedział “GRZEGORZ, na twoje ręce dla całego zespołu – ja was przepraszam, ja też wtedy rzucałem…”. Słuchaj, no nie wiem czy to się zdarza innym zespołom… Powiem jeszcze raz REPUBLIKA to wielki zespół. Tak uważam i wydaje mi się, że zapracowaliśmy sobie na taką opinię.